PolskaPrezydent honoris causa

Prezydent honoris causa

Prezydentura Lecha Kaczyńskiego miała być warunkiem powstania IV RP, a w rzeczywistości może być ona przeszkodą jej powstania.

06.03.2006 | aktual.: 06.03.2006 11:29

Polska nie potrzebuje prezydenta malowanego - mówił podczas kampanii wyborczej Lech Kaczyński. Malowany był w jego ocenie Aleksander Kwaśniewski. Przepowiadano, że po prezydenturze nijakiej, podczas której prezydent starał się dogodzić każdemu i nie miał ambicji wpływania na krajową politykę, będziemy mieli prezydenturę wyrazistą i dynamiczną. Tym bardziej że Lech Kaczyński jest pierwszym prezydentem, który ma spokój z rządem, bo o to dba jego brat bliźniak, nie tylko prezes rządzącej partii, ale i swego rodzaju nadpremier. Lech Kaczyński ma pełne poparcie polityczne i możliwość wpływania na działania rządu i parlamentu, a wszystko to nawet bez zmiany konstytucyjnych uprawnień prezydenta. Jednak pierwsze tygodnie tej prezydentury dowodzą, że Lech Kaczyński zachowuje się podobnie jak były premier Marek Belka - jest głównie nieobecny albo sprawia wrażenie, jakby bał się cokolwiek zrobić. Gdzież mu do wyrazistości i zdecydowania Lecha Wałęsy!

Kaczyński jak Kwaśniewski

Jest zaskakujące jak bardzo Lech Kaczyński przypomina Aleksandra Kwaśniewskiego, przynajmniej wtedy, gdy mogło dojść do rozpisania przyspieszonych wyborów. I Kwaśniewskiego, i Kaczyńskiego stać było tylko na ogólniki oraz serię chaotycznych konsultacji. Kwaśniewski szybko zwalił wszystko na Marka Belkę, Kaczyński na swego brata, a następnie obaj oddali się politycznej drzemce. Dwa lata temu o Kwaśniewskim mówiło się, że zapowiadał szybkie i zdecydowane posunięcia, a potem nie robił nic. A nawet sprawiał wrażenie, jakby bieżąca polityka mało go interesowała. Teraz podobne wrażenie sprawia Lech Kaczyński.

Jest faktem, że działania głowy państwa mocno ogranicza konstytucja, która sankcjonuje swoistą dwuwładzę wykonawczą w sprawach polityki zagranicznej, obronności i bezpieczeństwa. Prezydent jest za słaby, by naprawdę rządzić, ale dość mocny, by w rządzeniu przeszkadzać. W III RP nie potrafiliśmy się zdecydować ani na wzmocnienie prezydenta, ani na jego osłabienie, co podważałoby sens powszechnych wyborów głowy państwa. Dyskusję o zwiększeniu uprawnień prezydenta rozpoczął Lech Wałęsa. Ale ustawa zasadnicza z 1997 r., przy której tworzeniu duży udział miał Aleksander Kwaśniewski, skróciła listę tego, co może prezydent RP.

W obecnym polskim systemie konstytucyjnym prezydent nie jest zainteresowany silnym rządem, bo jego kompetencje rosną w sytuacjach konfliktowych. Prezydent jest więc w łatwiejszej sytuacji, gdy rządzi opozycja, bo wtedy może się wykazać aktywnością. Lech Wałęsa był najbardziej widoczny i liczono się z nim, gdy w 1992 r. wojował z premierem Janem Olszewskim - m.in. o kształt polityki zagranicznej, zwierzchnictwo nad armią czy lustrację. Albo gdy w 1994 r. na słynnym obiedzie w Drawsku Pomorskim wraz z wyższymi dowódcami podważał kompetencje ówczesnego ministra obronny Piotra Kołodziejczyka. Aleksander Kwaśniewski zyskiwał na znaczeniu, gdy wetował ustawy podatkowe rządu Jerzego Buzka (przygotowane przez Leszka Balcerowicza)
czy walczył z Leszkiem Millerem. Lech Kaczyński jest niejako z definicji skazany na współpracę z rządem, skoro za tym rządem stoi jego brat.

Automatyczny prezydent

"Chciałbym być takim kierowcą, przy którym pasażer może spokojnie posłuchać radia, zdrzemnąć się, a nie drżeć ze strachu przed każdym zakrętem. Polityka nie może dostarczać wyłącznie sensacji. Tak kilka miesięcy po zaprzysiężeniu w 1996 r. Aleksander Kwaśniewski zapowiadał styl swojej prezydentury. Dziesięć lat później można powiedzieć, że podwójną kadencję przespali nie tylko wyborcy, ale i sam Kwaśniewski. Wystarczy spojrzeć na bilans jego dziesięcioletniej prezydentury: żadnego wniosku do Najwyższej Izby Kontroli o zbadanie nieprawidłowości w żadnej instytucji państwowej, 11 spotkań Rady Gabinetowej, 25 skarg do Trybunału Konstytucyjnego, 35 wet, 44 inicjatywy ustawodawcze i kompletny brak zainteresowania Biurem Bezpieczeństwa Narodowego. Jak na podwójną kadencję to rezultat nader skromny. Wpisuje się on jednak idealnie w strategię Kwaśniewskiego: im mniej zakrętów, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że pasażer się obudzi i zorientuje, iż kierowca zostawił auto na automatycznym pilocie i poszedł spać.

Począwszy od 1993 r., kiedy SLD wygrał wybory parlamentarne, wszystkie ruchy Kwaśniewskiego na politycznej scenie były obliczone na udział w kampanii prezydenckiej. Nie dziwi więc to, że w obawie przed utratą popularności nie zdecydował się na objęcie funkcji premiera, mimo że był naturalnym kandydatem. Przed szereg wypchnął Waldemara Pawlaka, a sam objął stanowisko przewodniczącego komisji konstytucyjnej. Uczestnicząc w jej pracach, próbował rozmywać kompetencje głowy państwa. W ten sposób przygotowywał sobie grunt pod własną prezydenturę. Kwaśniewski zresztą z rozbrajającą szczerością przyznawał się do pasywności: "Przedstawiałem oczywiście inicjatywy ustawodawcze. Nie było ich wiele, gdyż w okresie trwania rządu, który wywodzi się z tego samego obozu, byłaby to zwyczajna licytacja, czy projekt przedstawia rząd, czy prezydent. Wiele wskazuje na to, że podobnie myśli teraz Lech Kaczyński.

Katarzyna Nowicka
Michał Krzymowski

Źródło artykułu:Wprost
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)