Prezydenci grają nie fair? "Ratuszowe propagandówki" w ogniu krytyki

Po tym, jak mała gmina zawiesiła wydawanie swojej gazety na czas wyborów, w Polsce rozgorzała dyskusja o przewadze, jaką te wydawnictwa dają w wyborach urzędującym wójtom, burmistrzom i prezydentom. Ale problem jest dużo większy, bo zdaniem ekspertów nie tylko są one nielegalne, ale też niszczą lokalne dziennikarstwo w kraju.

Prezydent Gdyni Wojciech Szczurek
Prezydent Gdyni Wojciech Szczurek
Źródło zdjęć: © PAP | Andrzej Jackowski

10.03.2024 | aktual.: 02.04.2024 10:33

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Jako pierwsza kamień (w samą siebie) rzuciła gmina Sędziejowice w województwie łódzkim, której władze pod koniec lutego poinformowały w mediach społecznościowych, że zawieszają swój biuletyn informacyjny na czas kampanii wyborczej.

Wójt tej gminy Dariusz Cieślak tłumaczył: - Zdecydowałem się wystartować w wyborach i ubiegać o reelekcję na stanowisko wójta, dlatego nie chcę, żeby kolejny numer biuletynu został uznany przez wyborców za materiał kampanijny. Jesteśmy winni mieszkańcom uczciwe i równe traktowanie, niezależnie od sympatii politycznych. Biuletyn jest wydawany dla nich, a nie dla polityków, stąd decyzja, że prace nad nowym numerem zostały wstrzymane.

Samorządowe media przekroczyły Rubikon

Decyzja władz Sędziejowic rozbudziła w samorządach dyskusję o tzw. biuletynach informacyjnych, które najczęściej są gazetkami wydawanymi przez miasto lub gminę. Ich zadanie, jak nazwa wskazuje, to informowanie - w założeniu o wydarzeniach w mieście, ale w praktyce - najczęściej o sukcesach władz danej gminy lub miasta.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Prawie nigdy nie ma tam wiadomości o ich porażkach lub kontrowersjach, np. o prowadzonych przeciwko nim śledztwach, opóźnieniach w ważnych inwestycjach, aferach, niegospodarności, dziurawych drogach, wysokich nagrodach dla współpracowników, przetargach na urzędowe limuzyny albo delegacjach do egzotycznych krajów.

Nie każda gmina ma taki biuletyn i nie każdy biuletyn biuletynowi równy. Są bowiem takie, które są bardzo skromne, liczą ledwie po kilka stron, ograniczają się do niezbędnych wiadomości, wychodzą na niedrogim papierze, a przy tym ukazują się rzadko. Są jednak i takie, które uderzają w opozycyjnych samorządowców, a dzięki częstemu ukazywaniu się, dużej liczbie stron, finansowaniu z publicznych pieniędzy i dostępności są w stanie rywalizować z wolną prasą. Biuletyny te są bezpłatne, a ich sporządzaniem oraz kolportażem zajmują się pracownicy opłacani z urzędowych środków.

W niektórych dużych miastach koszt ich prowadzenia (wespół z serwisem miejskim, ale o serwisach niżej) wynosi kilka milionów zł rocznie.

Nietrudno więc się dziwić, że w lutym wybuchł skandal w Rzeszowie, gdy wyszło na jaw, że właśnie teraz, przed wyborami samorządowymi, podległa miastu instytucja zaczęła wydawać swoją gazetę "Rzeszów To My".

"Większość opublikowanych "artykułów" to informacje prasowe, rozsyłane do mediów przez Kancelarię Prezydenta Rzeszowa" - napisali dziennikarze rzeszowskiego oddziału "Gazety Wyborczej", którym urzędnicy nie chcieli zdradzić, ile kosztuje podatników nowa "gazeta".

Prezydent 25-lecia

Dzień po ogłoszeniu decyzji władz Sędziejowic działaczka organizacji Watchdog Martyna Regent skierowała do prezydenta Gdyni pismo, w którym poinformowała go, że nie istnieje podstawa prawna, umożliwiająca samorządom prowadzenie lokalnych gazet. Zacytowała art. 7 Konstytucji, zgodnie z którym "organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa".

"Okres przedwyborczy wymaga od wszystkich form władzy – zarówno centralnej, jak i samorządowej - szczególnego zaangażowania w zapewnienie pluralizmu i różnorodności treści politycznych. Przekazywanie różnorodnych treści politycznych przez władze ma kluczowe znaczenie dla umożliwienia obywatelom dokonywania świadomych wyborów" - napisała aktywistka Watchdoga.

Władze Gdyni jej nie odpowiedziały. Wydały za to kolejny numer swojej "gazety", zaczynając na samej górze od artykułu "Wojciech Szczurek prezydentem 25-lecia", okraszając go zdjęciem samego włodarza z nagrodą. A to wszystko na kilka tygodni przed wyborami samorządowymi, które odbywają się co pięć lat (do niedawna co cztery lata), o których zresztą też jest wzmianka na pierwszej stronie.

Gorąca dyskusja w Bydgoszczy

Na problem samorządowych gazet zwrócili również uwagę również bydgoscy działacze - i to zarówno z lewej, jak i prawej strony. Daniel Kaszubowski z bydgoskiego koła Lewicy Razem, który kandyduje do rady z listy Trzeciej Drogi, pytał nawet niedawno o biuletyn tamtejsze władze. W odpowiedzi przeczytał, że druk, redagowanie i skład gazet wraz z zarządzaniem stroną internetową wynosi ok. 290 tys. zł rocznie.

Natomiast Paweł Bokiej, radny bydgoskiego PiS-u, bez ogródek nazywa biuletyn "ratuszową propagandówką udającą gazetę". Na Facebooku zaapelował, by zawieszono go na czas kampanii.

Z kolei Portal Kujawski wziął na warsztat ratuszową "gazetę" "Nasze Miasto Inowrocław" i naliczył, że w lutowym numerze na 12 stronach pojawiło się aż 11 zdjęć pełniącego obowiązki prezydenta Inowrocławia Wojciecha Piniewskiego.

"Właściwie nieważne w jakim miejscu rozłożymy gazetę, to na zdjęcia szefa inowrocławskiego ratusza na pewno się załapiemy. Do tego mamy też na dwie strony wywiad z nim" - napisali dziennikarze Portalu Kujawskiego.

Piszą już o wszystkim

Helsińska Fundacja Praw Człowieka już 15 lat temu apelowała o wyraźny, prawny zakaz wydawania prasy przez samorządy. Ówczesny rząd PO-PSL pozostał na ten apel głuchy, podobnie jak później rząd PiS.

Według danych Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej trzy lata temu samorządy wydawały prawie 900 "gazet" w kraju. Już wtedy było to więcej niż liczba lokalnych gazet niezależnych, zatrudniających dziennikarzy (a nie urzędników) i widoczny był trend, zgodnie z którym ilość tych pierwszych rośnie, a drugich - spada.

Jednak to, co wybija się w ostatnich latach najbardziej, to dynamiczny rozwój serwisów internetowych prowadzonych przez władze gmin i miast za środki z podatków. Niektóre z nich przypominają już rozbudowane serwisy, które z powodzeniem mogłyby konkurować z dużymi mediami niezależnymi. W niejednym urzędzie przyjęto do nich osoby z wieloletnim doświadczeniem dziennikarskim, oferując niemałe wynagrodzenie. W wielu przypadkach pod względem zatrudnionych osób przewyższają już redakcje niezależne w swoich miastach.

Ciężko nazwać te portale biuletynami urzędowymi. Np. w serwisie Gdańska są relacje i fotorelacje z meczów piłkarskich i siatkarskich. Na stronie Wrocławia zdarzają się relacje z wypadków (ze zdjęciami), konkursy na bilety do prywatnych kin czy artykuł o tytule "Dzień Kobiet. Zobaczcie propozycje pięknych życzeń i rymowanek". Łódzki portal już na samej górze strony głównej zamieścił artykuł sponsorowany (!) pt. "Obalamy mity na temat szczoteczek sonicznych do zębów. Jaką szczoteczkę wybrać w 2024 roku?". Natomiast na stronie toruńskiego ratusza można przeczytać, że "Znakomicie w fazie play off Tauron Hokej Ligi radzą sobie zawodnicy KH Energa Toruń".

Portal w Łodzi
Portal w Łodzi© Łodź | Łódź

A wszystko to najczęściej przeplatane pozytywnymi doniesieniami z ratusza, ze zdjęciami prezydentów tych miast.

Urzędy przejmują zatem dziedziny informacyjne niezwiązane bezpośrednio z urzędem, takie jak sport, obyczajówka czy nawet kroniki policyjne. Nie robią tego z braku tych dziennikarzy w swoich miejscowościach czy z powodu zaniku lokalnych mediów, bo chodzi głównie o duże miasta, gdzie media, najczęściej dobre i na poziomie, wciąż działają lub mają tam swoich korespondentów.

Nie trzeba wrzucać w koszty kampanii

Trudno więc się dziwić, że to, co robią za publiczne pieniądze samorządowcy, zwłaszcza prezydenci niektórych miast, nie podoba się już nie tylko mieszkańcom i opozycyjnym radnym, ale też coraz większej części dziennikarzy z mediów, które nie są ani nie chcą być finansowo uzależnione od urzędów. W kompletnie nieuczciwej rywalizacji ratuszowe media szkodzą im podwójnie.

- Podbierają czytelników zwykłym mediom i dodatkowo nieraz stają się graczem na rynku reklamy, zabierając reklamodawców - mówi Wirtualnej Polsce Piotr Piotrowicz, prezes Stowarzyszenia Mediów Lokalnych. - One często nawet oferują reklamy w cenach, które nie mają nic wspólnego z rynkiem. Zabierają z rynku pieniądze, które mogą służyć niezależnym mediom lokalnym.

Jak wyjaśnia szef SML, wydawanie gazet samorządowych w ogóle jest złym pomysłem, dlatego niespecjalnie kibicuje pomysłowi zawieszania ich na czas kampanii. Jego zdaniem to gaszenie pożaru benzyną.

- Samorządy powinny mieć zakaz takiej działalności, chociaż zdaję sobie sprawę, że przy dużej wyobraźni samorządowców znajdą oni mnóstwo pomysłów, by taki zakaz obejść. Dotyczy to zarówno gazet, jak i portali. Portale miejskie są tak samo szkodliwe. W ostatnich latach urzędowe portale się coraz bardziej rozwijają i są coraz bardziej aktywne na rynku, mocno utrudniając nam działalność - podkreśla Piotrowicz.

Podkreśla: - Prowadzenie takich mediów na pewno pomoże w wyborach samorządowcom, którzy mają do nich dostęp. Nakłady tych gazet są spore, nikt nie narzuca im żadnych ograniczeń kosztowych. Nie trzeba też tego wrzucać w koszty kampanii, bo to informatory miejskie, więc płacą za nie podatnicy.

Nieuczciwe wybory samorządowe

Bardzo krytyczne zdanie na temat działalności samorządowych gazet i portali ma również Szymon Osowski, prezes Watchdoga, organizacji walczącej w Polsce o dostęp do informacji publicznej, praworządność oraz przejrzystość władzy.

- Te media powinny zniknąć z rynku - komentuje. - Gdzie są teraz ci wszyscy samorządowcy z partii, które obecnie rządzą Polską, którzy jeszcze niedawno w wyborach krzyczeli o praworządności i konstytucji? Przecież samorząd musi mieć podstawę prawną do wydawania gazety. Moim zdaniem nie trzeba nawet zmieniać prawa, wystarczy go po prostu przestrzegać i przestać wydawać takie media.

Szef Watchdoga zaznacza, że urząd może informować o swojej działalności, ale nie powinien iść dalej, np. w kierunku publicystyki.

- Miejskie biuletyny nieraz prowadzą ukrytą promocję władz, gdzie niejednokrotnie rządzący chwalą się różnymi osiągnięciami od pierwszej do ostatniej strony - zwraca uwagę Osowski. - Skoro wyborca widzi przed wyborami krainę mlekiem i miodem płynącą, która jest mu przedstawiana na ładnym, kredowym papierze, to ewidentnie wpływa to na przebieg kampanii.

Mikołaj Podolski, dziennikarz Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
lokalnebiuletynsamorząd
Komentarze (214)