Prezes Kott wszechmogący
Zasada ograniczonego zaufania przy kontaktach z Bogusławem Kottem, którą powtarzają sobie polscy bankowcy, brzmi: Jeśli prezes poda ci rękę, sprawdź potem, ile palców ci zostało.
Wśród ludzi z branży to komplement. Wypowiadany pod adresem prezesa Banku Millennium jest hołdem składanym największemu graczowi na krajowym rynku bankowym. Bogusławowi Kottowi udało się bowiem to co żadnemu innemu prezesowi banku w Polsce: od 16 lat stoi na czele banku, który sam tworzył, a najważniejsi ludzie w państwie dbają, by nie spadł mu włos z głowy. I tylko tym można tłumaczyć, że aż do afery z prywatyzacją PZU z każdej opresji prezes Kott wychodził cało.
- Czy to będzie jego koniec? - zastanawia się poseł Przemysław Gosiewski (PiS) z sejmowej komisji śledczej. - Zależy od tego, co uda się ustalić naszej komisji. Prawdziwe kłopoty prezesa mogą zacząć się wtedy, gdy komisja znajdzie dowody na to, że dzięki inżynierii finansowej Kotta BIG Bank Gdański (działający od 2003 roku jako Bank Millennium) kupił akcje PZU za pieniądze PZU. A wtedy koneksje mogą już nie pomóc. Nawet te sięgające Pałacu Prezydenckiego.
To właśnie tych dokumentów szukała Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego podczas lutowej rewizji u Kotta.
Koneser znad whisky
W jednym z wywiadów Bogusław Kott poskarżył się, że już przy pierwszej, styczniowej wypłacie wpada w najwyższy próg podatkowy. Ale jak się zarabia 400 tysięcy złotych miesięcznie, nie powinno to dziwić. Dzięki koneksjom udało mu się nawet nie trafić na listę stu najbogatszych Polaków tygodnika "Wprost", a powinien tam być bardzo wysoko. Niewiele więcej wiadomo o prezesie, bo nie zabiega o rozgłos. Żona, syn i córka. Hobby: muzyka poważna, żeglarstwo. Pływa głównie po Mazurach, i to z rodziną. Jak mówią jednak żeglarze z Ostródy, robi to okazjonalnie i nie ma nawet własnej łódki.
- Ale na co dzień celebruje swoje bogactwo - twierdzi jego znajomy. - Wystarczy rzucić okiem: garnitur szyty u krawca w Londynie i nie włoży koszuli z Wólczanki, bo pije go pod pachami. No i jeszcze buty w cenie rocznego zasiłku dla bezrobotnego. Ma zawsze dobre cygara. - On się cieszy z konsumowania towarów z najwyższej półki - mówi znajomy Kotta.
Zanim Bogusławem Kottem zainteresowały się ABW, prokuratura i komisja śledcza do spraw prywatyzacji PZU, o mały włos nie trafił przed komisję śledczą badającą aferę Lwa Rywina. Z telefonicznych billingów wynikało, że 22 lipca 2002 r., 20 minut po złożeniu korupcyjnej propozycji Michnikowi, Lew Rywin rozmawiał właśnie z prezesem Kottem. Dlatego Zbigniew Ziobro z PiS domagał się wezwania przed komisję prezesa Kotta i zabrakło jednego głosu, by wniosek ten przeforsować.
Co mogło łączyć prezesa Kotta z Rywinem? - Rywin miał świadomość, że jeśli dostanie od Agory 17,5 miliona dolarów łapówki, to będzie musiał te pieniądze wprowadzić przez system bankowy - tłumaczy Ziobro. - Musiał sięgnąć do kogoś, kto miał wiedzę bankową, a jednocześnie był człowiekiem życzliwym i zaufanym.
A zdaniem Ziobry taką osobą mógł być prezes Kott, który od lat miał w środowisku - nie tylko bankowców - opinię skarbnika postkomunistycznej lewicy. - Nie prowadzę dziennika, nie notuję, do kogo dzwonię, z kim się spotykam ani z kim wódkę piję - odpowiedział wówczas Kott i dodał, że z Rywinem zna się od lat. Wspólnie należą do Stowarzyszenia Koneserów, które zostało powołane, by krzewić wiedzę o cygarach, winie i whisky.
Towarzystwo z KC
Potęga Bogusława Kotta wzięła się z układu. - Wiele wskazuje na to, że prezes Kott zrealizował scenariusz, który pod koniec lat 80. napisano w Komitecie Centralnym - mówi poseł Przemysław Gosiewski. - Ale trzeba przyznać, że bardzo twórczo go rozwinął.
Proces tworzenia Banku Inicjatyw Gospodarczych szczegółowo opisał w swojej książce "Reglamentowana rewolucja" historyk IPN Antoni Dudek. Zdaniem Dudka w latach 1988-1989 partia, która traciła władzę, szykowała się do przejęcia majątku narodowego za pomocą spółek nomenklaturowych zakładanych przez partyjnych działaczy. Jedną z kluczowych był właśnie Bank Inicjatyw Gospodarczych. Pierwszy prywatny bank w PRL powstał 7 czerwca 1989 r., trzy dni po wyborach, w których triumfowała Solidarność.
By stworzyć prywatny bank, potrzebne były państwowe pieniądze, które wniosły PZU, Warta, Poczta Polska i Universal. Udziały tych państwowych firm stanowiły 98 procent kapitału, a resztę wykupili szefowie firm, które zaproszono do tworzenia banku. Wśród nich była spółka Transakcja, której głównym udziałowcem był KC PZPR (w jej władzach zasiadali: Marek Siwiec, Leszek Miller, Jerzy Szmajdziński) oraz Fundacja Rozwoju Żeglarstwa (z Aleksandrem Kwaśniewskim i Mieczysławem F. Rakowskim).
Do tworzenia banku zostali więc zaproszeni najważniejsi ludzie schyłkowego PRL. Z jednej strony osoby o bardzo dużych możliwościach gospodarczych: Przywieczerski z Universalu, Adamski z PZU, minister gospodarki Wilczek i premier Rakowski. Drugą grupę stanowili politycy: Szmajdziński, Kwaśniewski, Miller, Siwiec, Huszcza i Urban. Mogli się przydać w czasie transformacji.
Dlaczego układ postawił wtedy na Kotta? Miał wówczas 40 lat i żadnego doświadczenia w bankowości. Pochodzi ze Szczytna na Mazurach, a swoją karierę zaczynał na początku lat 70. jako zastępca księgowego w zakładach meblowych w Olsztynie. Jako absolwent SGPiS szybko jednak trafił do departamentu handlu zagranicznego Ministerstwa Finansów, gdzie spędził 14 lat.
O jego przyszłości zdecydowała zapewne znajomość z Aleksandrem Kwaśniewskim, który już wtedy wyrastał na lidera postkomunistycznej lewicy. To właśnie Kwaśniewski, który od 1988 roku kierował Polskim Komitetem Olimpijskim, mianował Kotta skarbnikiem i oddał w jego ręce finanse komitetu.
O BIG-u mówiło się od samego początku, że jest to bank PZPR, a o Kotcie, że jest jej skarbnikiem. W latach 90. określano go mianem ,osobistego bankiera pana prezydenta". To właśnie u Kotta w BIG-u prezydent Kwaśniewski trzymał swoje oszczędności. I to karta Visa wydana przez ten właśnie bank, a w zasadzie zestawienie transakcji, była w sądzie jednym z głównych dowodów na to, że prezydent nie mógł być na wakacjach z agentem Władimirem Ałganowem w Cetniewie.
Zaufany układu
- Kott do BIG-u przychodził spoza bankowości i nawet bankowy establishment traktował go jak nuworysza - mówi jeden z członków komisji śledczej badającej prywatyzację PZU. - By powierzyć mu tak ważną misję, musiał być absolutnie zaufanym człowiekiem układu. Może jakimś wytłumaczeniem jest to, że wydział zagraniczny Ministerstwa Finansów był dość mocno inwigilowany przez służby specjalne.
Tylko siłą peerelowskiego układu można wytłumaczyć to, że mimo ogromnego ryzyka państwowe firmy zaczęły nagle workami znosić pieniądze do zupełnie nieznanego banku, a wpłaty te wielokrotnie przekraczały kapitał założycielski BIG-u, który wynosił tylko miliard starych złotych.
- Poszedłem do Adamskiego z PZU i mówię: Po co macie trzymać pieniądze w NBP na dwa procent? Gdybyśmy założyli bank, to będziecie mieć znacznie więcej - tak Kott miał zachęcać do przystąpienia do BIG-u peerelowskich biznesmenów. Ale zyski z tych transakcji czerpał głównie BIG.
Gdy w 1992 roku BIG SA jako pierwszy bank w Polsce wchodził na warszawską giełdę, bankowcy mówili o nim "bank od ciemnych interesów". Prezes Kott rezolutnie odpierał te ataki. - Bank nie jest od śledzenia moralności swoich klientów - tłumaczył w "Gazecie Wyborczej". - Jest usługodawcą, podobnie jak taksówkarz. Nie można mieć pretensji do taksówkarza, że przewiózł bandytę.
Rękodzieło Kotta
- Powiedzieć, że Kott osiągnął sukces dzięki uwłaszczeniu nomenklatury, to byłoby zbyt proste - mówi Jacek Merkel, który poznał Kotta, zasiadając w radzie nadzorczej Universalu. - Uwłaszczenie dawało im przewagę, ale nie gwarantowało sukcesu. Wystarczy spojrzeć na te centrale handlu zagranicznego obstawione funkcjonariuszami dawnego systemu, które w nowych czasach padały jedna za drugą. A Kott w tym czasie szedł od sukcesu do sukcesu. On dość szybko zrozumiał, że więzi z przeszłości nie są najważniejsze i trzeba jak najszybciej przystosować się do nowej sytuacji. Ten, kto to potrafi, wygra. I tak Kott stał się prymusem rynku bankowego.
Pierwszy zaczął kupować inne banki. W 1992 roku kupił Łódzki Bank Rozwoju. Pierwszy zaczął wydawać plastikowe karty płatnicze, pierwszy stworzył ich centrum rozliczeniowe Polcard, wprowadził na rynek leasing i zaczął się reklamować w telewizji.
- BIG był rękodziełem Kotta - mówi Janusz Lewandowski, były minister przekształceń własnościowych. - To on z małego banku stworzył potęgę i dokonał innowacyjnego przedsięwzięcia, jakim było przejęcie przez BIG Banku Gdańskiego. Duży bank był mu potrzebny, by się uwiarygodnić. Stała się rzecz niebywała - mały BIG połknął jednego z bankowych gigantów.
- A na dodatek lewarując się pieniędzmi samego Banku Gdańskiego - dodaje Lewandowski. O tej transakcji wśród bankowców krążą legendy. Kott, by kupić Bank Gdański, zaciągnął ponoć kredyt właśnie w Gdańskim, który spłacił pieniędzmi BG, gdy tylko stał się jego właścicielem.
- Trzeba pamiętać, że w interesach nie ma sentymentów - tłumaczy Merkel. - A Kott nie jest z tych, co by wyciągali do kogoś pomocną dłoń. On swój sukces zawdzięcza agresywnemu i bezwzględnemu charakterowi biznesowemu, co w biznesie nie jest naganne.
Tak było w 1996 roku, gdy Kott wbił nóż w plecy prezesowi Universalu Dariuszowi Przywieczerskiemu. Gdy Universal popadł w kłopoty finansowe, Kott bez mrugnięcia okiem wyprzedał wszystkie akcje, zostawiając Przywieczerskiego na lodzie. I nie miało dla niego znaczenia, że przez lata na transakcjach z Universalem zarabiał krocie i że to właśnie między innymi Przywieczerski wsparł finansowo powstanie BIG-u i wynajął dla niego biura. Przywieczerski obraził się śmiertelnie i przestał się odzywać do Kotta. Ale z "Przekrojem" też nie chciał rozmawiać o tym konflikcie.
Ratunek z Krakowskiego Przedmieścia
Z zeznań złożonych przed komisją śledczą przez byłych prezesów PZU Grzegorza Wieczerzaka i Władysława Jamrożego wynika, że Bogusław Kott jest wszechmogący. Obaj prezesi mogli się o tym przekonać w styczniu 2000 roku, gdy próbowali razem z Deutsche Bankiem obalić Kotta. - Kott bał się, że Deutsche Bank go połknie i zagrozi jego pozycji - mówi poseł Gosiewski z komisji śledczej. - Szukał więc w Europie średniego banku, by BIG był dla niego partnerem, a nie przekąską. Znalazł Banco Comercial Portugues, który stał się strategicznym partnerem Kotta i odgrywał główną rolę przy prywatyzacji PZU.
Gdy na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy w styczniu 2000 roku dzięki wsparciu Jamrożego i Wieczerzaka udało się stronnikom Deutsche Banku odwołać prezesa i radę nadzorczą banku, wydawało się, że to już koniec Kotta. I wtedy zaczął się kontratak - największa akcja ratunkowa w historii polskiej bankowości.
Już w trakcie walnego zgromadzenia do Wieczerzaka zadzwonił dwukrotnie minister skarbu Emil Wąsacz i kazał mu głosować tak, by ratować Bogusława Kotta. Zaraz potem rozpętała się nieprawdopodobna kampania w obronie Kotta, w której wynajęto nawet ludzi przebranych w oświęcimskie pasiaki protestujących pod Deutsche Bankiem.
Wieczerzak twierdzi, że właśnie wtedy zauważył istnienie "klubu Krakowskiego Przedmieścia", który opisał przed komisją śledczą. - Kiedy problemy ma pan Kott, wtedy dzwoni do wybranej osoby w Kancelarii Prezydenta - zeznał Wieczerzak i dodał, że jeden taki telefon uruchomił lawinę powiązań.
Zarząd giełdy podejmuje decyzję o zawieszeniu notowań BIG Banku Gdańskiego (nazwa od 1997 roku, po przejęciu Banku Gdańskiego przez BIG), co uniemożliwia PZU sprzedaż akcji Deutsche Bankowi. Ze światowego szczytu w Davos wrócił ratować prezesa doradca prezydenta Marek Belka, a sam prezydent mówił w wywiadach, że jest zaniepokojony całą sytuacją.
Wieczerzak twierdzi, że użyto wtedy niebywałych środków i żaden inny prywatny bank nie mógłby liczyć na tak wielkie wsparcie Kancelarii Prezydenta. Wszystko zakończyło się happy endem. Kott nie uznał decyzji o jego odwołaniu, Jamroży i Wieczerzak zostali zawieszeni jako prezesi PZU i PZU Życie, a sąd w lutym 2000 roku uznał, że prezes Kott został odwołany bezprawnie.
- Przypuszczam, że Portugalczycy musieli przyjść z odsieczą finansową - mówi Gosiewski. - Bo Kott jest dla nich zbyt cenny, by go poświęcić. To człowiek o niebywałych koneksjach i wyjątkowo inteligentny.
Jak kupić PZU za pieniądze PZU
Wydawało się, że największy sukces Bogusław Kott odniósł 4 października 2001 r., gdy minister skarbu podpisał umowę zbycia 21 procent akcji PZU grupie Eureko. Otwierało to drogę do całkowitego przejęcia kontroli nad ubezpieczycielem. Całą tę operację od początku do końca wymyślił prezes Kott, który wiedział, że na Zachodzie rozwijają się tylko banki, które zapewniają klientom kompleksową usługę - bankową i ubezpieczeniową.
Ta transakcja, która miała zapewnić Kottowi całkowitą niezależność od krajowych wpływów politycznych i ugruntować jego mocarstwową pozycję, stała się początkiem kłopotów. W listopadzie ubiegłego roku poseł Zygmunt Wrzodak mówił z trybuny sejmowej, że BIG Bank Gdański kupił akcje PZU za pieniądze wyłudzone od ubezpieczyciela. Jego zdaniem po tym jak konsorcjum Eureko-BIG BG zostało akcjonariuszem PZU, z kont PZU przelano ponad dwa miliardy złotych do funduszu inwestycyjnego Skarbiec. Stamtąd miliard miał trafić do BIG Banku Gdańskiego.
- Tak się dziwnie składa, że w tym właśnie czasie BIG Bank Gdański przeżywał poważny kryzys finansowy - mówił w Sejmie Wrzodak. - I co ciekawe, kwota ta odpowiada dokładnie kwocie, którą BIG wyłożył na zakup 10 procent udziałów w PZU. Na tym przykładzie można się uczyć, jak kupić przedsiębiorstwo za jego własne pieniądze.
O tym, że PZU mogło być kupione za pieniądze PZU, mówi także były minister skarbu Andrzej Chronowski. I właśnie dowodów na przeprowadzenie tej transakcji szukała Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego podczas rewizji w domu Kotta na początku lutego. A jeśli pojawią się dowody, może to poważnie zachwiać pozycję prezesa Banku Millennium.
Chcieliśmy zapytać prezesa Kotta, czy możliwa jest jeszcze taka wielka akcja ratunkowa, jaką przeprowadzili pięć lat temu jego polityczni przyjaciele. Ale rzecznik Millennium Wojciech Kaczorowski zastrzega, że po wizycie Agencji prezes Kott nie będzie już rozmawiał z dziennikarzami. - Szczególnie unika tematów związanych z prywatyzacją PZU - dodaje Kaczorowski. Bo prezes o prywatyzacji chce najpierw opowiedzieć komisji śledczej.
- Nikt nie będzie ryzykował własnej reputacji, by ratować głowę Kotta - twierdzi jeden z posłów z komisji śledczej. - Jeśli pojawi się zagrożenie, nikt mu pomocnej ręki nie poda. Bo takie są prawa biznesu.
CEZARY ŁAZAREWICZ