"Premier był też zaskoczony - musiał skapitulować"
Polska szkoła stanowczo nie potrzebuje kolejnego ministra-polityka ani ministra-propagandzisty, zaś następnego szalonego reformatora system publicznej oświaty po prostu nie wytrzyma - piszą Tomasz i Karolina Elbanowscy, inicjatorzy akcji "Ratuj maluchy".
25.10.2011 | aktual.: 25.10.2011 10:22
Na finiszu kampanii Katarzyna Hall wywiesiła białą flagę. Poraziła ją skala własnych zaniedbań. Po latach przyznała wreszcie, że reformy obniżenia wieku szkolnego nie udało się przygotować na przyzwoitym poziomie. Premier był z początku zaskoczony deklaracją swojego ministra. Na kilka dni przed wyborami, chcąc nie chcąc, również musiał skapitulować. Zapowiedział opóźnienie o rok wprowadzenia obowiązku szkolnego dla sześciolatków. Premier dał też do zrozumienia, że Katarzyna Hall musi się pożegnać z ministerialnym fotelem.
Kurz kampanii już opadł, a zapowiadanych konkretów nie widać. Premier a z nim zastępy ministrów i urzędników zdają się po wyborach odpoczywać w rozkosznym pozaczasie. Problemy rodziców? Szkoły w ruinie? Malutkie dzieci? Kto by się nimi przejmował, skoro do rozdania jest tyle stanowisk, a perspektywa czterech lat pełni władzy rozleniwia niczym suty niedzielny obiad. Nikt nie martwi się, że wiele sześciolatków, po dwóch miesiącach siedzenia w ławce nad stertami ćwiczeń, na hasło „szkoła” reaguje płaczem. Nikt nie zastanawia się nad losem pięciolatków, które przez reformę muszą co rano zrywać się o świcie by godzinę jechać rozklekotanym gimbusem do tzw. oddziału przedszkolnego zlokalizowanego na poddaszu gimnazjum. Nikomu nie przeszkadza, że nauczyciele w przedszkolach zamiast zajmować się dziećmi, muszą co godzinę sprawdzać listy obecności i wypełniać tony sprawozdań.
W ministerstwie trwa tymczasem wyliczanka kto zostanie nowym ministrem edukacji i w jakie gadżety na koszt podatnika można jeszcze wyposażyć urzędników. Pani minister Hall walcząc o utrzymanie posady coraz aktywniej promuje w mediach siebie i swoje sukcesy na polu demontażu polskiej edukacji. A premier usprawiedliwia brak nowego rządu naszym przewodnictwem w Unii Europejskiej. Tak jakby Niemców, Francuzów czy Włochów cokolwiek obchodziło kto jest u nas ministrem. Tymczasem w Polsce już za kilka miesięcy rozpocznie się rekrutacja do przedszkoli i szkół, na nieznanych wciąż zasadach. Rodzice są kompletnie zdezorientowani. Nie wiadomo kto, co i kiedy zarządzi w sprawie najbliższej przyszłości ich dzieci.
Wizyta w polskiej szkole nie nastraja optymistycznie. Infrastruktura woła o pomstę do nieba. Małe dzieci nie mają gdzie ćwiczyć na lekcjach wuefu ani gdzie jeść posiłków. Samorządów coraz częściej nie stać na podwyżki dla nauczycieli, o remontach nie wspominając. Wszystko podporządkowane jest oszczędnościom: hurtowe klasy, nauka zmianowa i likwidacje szkół. Podstawa programowa nadaje się do natychmiastowej wymiany, ponieważ łamie prawa dziecka do naturalnego rozwoju. Podręczniki dopuszczone do użytku przez ministerstwo wypełnia graficzna i metodyczna sieczka. Do tego dochodzi przemoc, biurokracja i ogłupiająca testomania. Nic dziwnego, że w takich warunkach kadra jest sfrustrowana, uczniowie znerwicowani a rodzice uciekają do szkół prywatnych jeśli tylko ich na to stać.
Niewiele już zostało do zepsucia, ale pomysłowa głowa z pewnością coś jeszcze wymyśli. Dlatego pytanie kto zostanie nowym ministrem edukacji spędza sen z powiek wszystkim tym, którym leży na sercu dobro oświaty. Media spekulują czy będzie to Michał Boni, który zasłynął cytatem w wywiadzie dla Gazety Wyborczej: „Ale sześciolatki muszą iść do szkół. Bo chodzi również o to, żeby wcześniej kończyły edukację, bez tego nie będzie miał kto zarabiać na nasze emerytury”. Czy może dotychczasowa wiceminister Krystyna Szumilas, która przez ostatnie lata firmowała katastrofalną reformę także swoim nazwiskiem. Obie kandydatury to dla rodziców i dzieci smutny scenariusz. Wybór osoby z grona piewców lub autorów reformy, oznacza powtórkę z rozrywki. A nowy minister powtarzać będzie radosne frazesy o nauce przez zabawę, jednocześnie przykuwając dzieci do wypełniania żmudnych ćwiczeń w szkolnej ławce i w domu. Krzywdę najmłodszych będzie zagadywać bajkami dla grzecznych rodziców, a szkolną biedę przykryje obietnicami bez
pokrycia.
Polska szkoła stanowczo nie potrzebuje kolejnego ministra-polityka ani ministra–propagandzisty, zaś następnego szalonego reformatora system publicznej oświaty po prostu nie wytrzyma. Potrzebna jest osoba spoza układu władzy. Rodzice, nauczyciele i dzieci czekają dziś na męża opatrznościowego: siłaczki i doktora Judyma w jednym. Od tego kto i jak szybko zacznie sprzątać po reformach minister Hall zależy nie tylko przyszłość polskiej szkoły ale Polski w ogóle. Inaczej staniemy się społeczeństwem wtórnych analfabetów, których jedynym zadaniem będzie pracować na emerytury wszystkich byłych ministrów edukacji.
Polecamy w wydaniu internetowym fakt.pl:
Studentki: Chcemy mieć spokojne życie. Nic z tego!