HistoriaPożyteczni idioci. Prokomunistyczni intelektualiści na Zachodzie

Pożyteczni idioci. Prokomunistyczni intelektualiści na Zachodzie

Gdy z Rosji zaczęły przedostawać się doniesienia mordowaniu tysięcy ludzi - również Polaków, część zachodnich komunizujących intelektualistów zaczęła usprawiedliwiać bolszewicki terror. Feliksa Dzierżyńskiego chwalono za szybkie i humanitarne pozbywanie się więźniów, za które "sami skazańcy musieli być mu wdzięczni". Kultem otoczono rewolucyjną przemoc, której depozytariuszem była radziecka policja polityczna - GPU. Zachodni "pożyteczni idioci" - jak określał ich Lenin, uwierzyli, że im szybciej zabije się wszystkich wrogów, tym prędzej będzie można odłożyć pistolety - pisze Robert Jurszo w artykule dla WP.

Pożyteczni idioci. Prokomunistyczni intelektualiści na Zachodzie
Źródło zdjęć: © domena publiczna | Alberto Korda

- Kajdany amerykańskich imperialistów mają zamienić świat w komisariat policyjny, a jego ludność w niewolników kapitału! - ryknął do zebranych w Auli Politechniki we Wrocławiu Aleksander Fadiejew. - Gdyby szakale mogły nauczyć się pisać na maszynie, gdyby hieny umiały władać piórem, to, co by tworzyły, przypominałoby z pewnością książki Millerów, Eliotów, Malraux i innych Sartre'ów! - dodał po chwili.

Był koniec sierpnia 1948 roku. Do momentu wystąpienia pisarza Fadiejewa, przewodniczącego radzieckiej delegacji, Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju przebiegał w przyjaznej atmosferze.

Kongres (nie)Pokoju

Pomysł imprezy wyszedł przypuszczalnie od Jerzego Borejszy, polskiego publicysty i działacza kulturalnego, choć ostatecznie decyzja o jego organizacji - jak niemal każda w tamtych czasach - zapadła w Moskwie. Entuzjastycznie odnieśli się do niego również przychylnie nastawieni do komunizmu twórcy i intelektualiści zachodni, których kwiat zjechał do Wrocławia, m.in. malarz Pablo Picasso, powieściopisarz i poeta Louis Aragon, małżeństwo fizyków Irene i Frederic Joliot-Curie, artysta Fernand Leger i biolog - a także dyrektor generalny UNESCO - Julian Huxley. Łącznie, wzięło w nim udział kilkuset pisarzy, artystów i naukowców z 46 krajów.

Oczywiście, Moskwa miała w tym wszystkim swój cel. Co prawda, kongres nominalnie był "w obronie pokoju", ale bynajmniej nie z powodów pokojowych go zorganizowano. W gruncie rzeczy, był częścią sowieckiej antyamerykańskiej kampanii propagandowej u progu rozpoczynającej się zimnej wojny. Poza tym, sowieci w tajemnicy prowadzili swoje badania nuklearne. Nastawianie światowej opinii publicznej przeciwko USA było im jak najbardziej na rękę.

Agresywne wystąpienie poirytowało jednak wielu zachodnich gości, a dalsze zachowanie radzieckiego pisarza tylko tę złość pogłębiło. Fadiejew ostentacyjnie ściągał słuchawki z tłumaczeniem symultanicznym, gdy przemawiał ktoś z Zachodu. Dla Huxleya i wielu innych było to już o wiele za dużo - wyjechali, obrażeni agresywną radziecką postawą i retoryką. Ale bardzo wielu zostało, ślepo zakochanych w ZSRR i komunizmie.

"Rosja zwycięży i zbawi świat"

"Za sprawą Lenina i jego partii mit rewolucji - pielęgnowany w licznych środowiskach intelektualnych od czasów zburzenia Bastylii - odrodził się w umysłach i sercach wielu zachodnich pisarzy, dziennikarzy, artystów, uczonych, czyli ludzie wypowiadających się często i chętnie o przyszłości świata" - napisał w książce "Gułag w oczach Zachodu" Dariusz Tołczyk. Gdy bolszewicy zdobywali władzę w Rosji, w krajach Europy Zachodniej i w USA zaczęli pojawiać się rozliczni admiratorzy nowego ustroju, gotowi podjąć proradziecką propagandową misję w swoich ojczyznach.

Jednym z pierwszych był amerykański dziennikarz John Reed. Ten młody socjalista pojechał do Rosji, gdy tylko wybuchła w niej rewolucja. Tam szybko nawiązał kontakt z bolszewicką wierchuszką, przekonany, że prawdy o nowym przewrocie powinien szukać u jego twórców. Jej przedstawiciele szybko zorientowali się w jego łatwowierności i - wietrząc możliwość propagandowego sukcesu w USA - przedstawili mu zgodną z ich optyką interpretację wydarzeń. Owocem podróży Reeda do ogarniętej rewolucją Rosji była książka "Dziesięć dni, które wstrząsnęły światem". Po powrocie do kraju założył Komunistyczną Partię Pracy, co szybko ściągnęło na niego nieprzyjazną uwagę amerykańskich władz, które - słusznie zresztą - szybko zaczęły podejrzewać młodego aktywistę o działalność agenturalną. By uniknąć aresztowania, Reed ponownie wyjechał do Rosji, gdzie zmarł w 1920 roku na tyfus. Jak się można spodziewać, umierał rozczarowany tym, czemu poświęcił krótką, aczkolwiek najbardziej burzliwą, część swojego życia.

Inny amerykański admirator bolszewickiej wizji świata, intelektualista Lincoln Steffens, po odbyciu w 1919 roku podróży do Kraju Rad, napisał: "widziałem przyszłość i ona działa". Coś jednak musiało wzbudzić wątpliwości entuzjasty Rosji radzieckiej, bo w prywatnym liście z 1926 roku był już bardziej szczery i pozwolił sobie na słowa wątpliwości: "Jestem rosyjskim patriotą, przyszłość jest właśnie tam; Rosja zwycięży i zbawi świat. Taka jest moja wiara. Ale nie chcę tam mieszkać". Jak widać, bolszewicki raj musiał mieć pewne skazy nawet w oczach jego apostołów. No bo kto nie chciałby zamieszkać w Edenie?

Kat, któremu nie drżą ręce

Jednak dość szybko zaczęły z Rosji przedostawać się doniesienia o terrorze, który wprowadzili bolszewicy. Właśnie wtedy znaczną część zachodnich komunizujących intelektualistów zaczęła cechować pewnego rodzaju wybiórczość w przyjmowaniu informacji. Niektórzy z nich po prostu ignorowali te doniesienia, ale inni zaczęli robić rzecz dużo gorszą i straszniejszą - zaczęli je usprawiedliwiać.

Dlatego na słowa uznania z ust Louise Bryant - wdowy po Johnie Reedzie, która wyszła za mąż za innego miłośnika czerwonej Rosji: młodego dyplomatę Williama Bullitta - zasłużył nawet szef bolszewickiej bezpieki Feliks Dzierżyński. "Obowiązkiem Dzierżyńskiego - pisała - było szybkie i humanitarne pozbywanie się więźniów. Wykonywał on tę surową powinność prędko i sprawnie, za co nawet sami skazańcy musieli być mu wdzięczni, gdyż nie ma nic straszniejszego niż kat, którego ręce drżą a serce pełne jest wahań". Doprawdy, mieli za co dziękować...

Niech żyje policja polityczna!

Niektórzy intelektualiści i twórcy szybko posunęli się jeszcze dalej, niż tylko do racjonalizacji czerwonych zbrodni. Otoczyli kultem rewolucyjną przemoc, której depozytariuszem była radziecka policja polityczna - GPU. Celował w tym m.in. francuski poeta Louis Aragon, który w wierszu "Preludium do wiśniowych czasów" pisał w 1931 roku:

"Wzywajcie GePeU do przygotowania końca świata
[...]
Niech żyje GePeU prawdziwy obraz ucieleśnionej wielkości
Niech żyje GePeU na przekór bogu policji Chiappe i 'Marsyliance'
Niech żyje GePeU na przekór papieżowi i wszom
Niech żyje GePeU na przekór potędze banków
Niech żyje GePeU na przekór manewrom Wschodu
Niech żyje GePeU na przekór rodzinie
Niech żyje GePeU na przekór skostniałemu prawu"

Rewolucyjną przemocą i brutalnością bezpieki oczarowany był również niemiecki dramaturg Bertolt Brecht, który w sztuce "Miara" z 1930 roku pisał:

"Jakiej podłości nie dopuściłbyś się, żeby
Wyplenić podłość?
Jeśli wreszcie mógłbyś zmienić świat,
Do czego byś się nie zniżył?
Kim jesteś?
Tarzaj się w nieczystościach,
Za pan brat z mordercą,
Ale zmień świat [...]"

W brechtowskich wersach pobrzmiewa idea, która wryła się mocno w umysły wielu zachodnich admiratorów bolszewii - przekonanie, że przemoc jest czymś absolutnie koniecznym do tego, by można było zbudować doskonałe komunistyczne społeczeństwo. Globalne szczęście musi poprzedzać terror i krwawa hekatomba - takie jest przesłanie tej poezji. Droga do czerwonego raju z konieczności wybrukowana jest głowami tych, których postanowiono do niego nie wpuścić. Wyłania się z niej nowa moralność, która nakazuje być zdolnym do każdego, nawet najbardziej odrażającego czynu, jeśli tylko służy on "sprawie". Przecież im szybciej zabijemy wszystkich wrogów, tym prędzej będziemy mogli odłożyć pistolety...

Sartre znaczy "kłamca"

Szczególną ślepotą prosowieccy intelektualiści wykazywali się w kwestii symbolu sowieckiej zbrodni - Gułagu. Interesującym przykładem jest tutaj francuski filozof Jean Paul Sartre - ten sam, którego Fadiejew z mównicy zmieszał z błotem we Wrocławiu.

Czołowy przedstawiciel egzystencjalizmu w odróżnieniu od niektórych swoich koleżanek i kolegów po fachu wierzył w to, że ZSRR posiada system przymusowych obozów pracy, w których ludzi traktuje się nie lepiej, niż w niemieckich kacetach. Był jednak zdania, że w żadnym wypadku nie można mówić o tym publiczne, gdyż... zachodni robotnicy mogą stracić wiarę w komunizm.

Gotów był również wygłaszać różne inne brednie na temat sowieckiego raju. Po podróży do Rosji w 1954 roku, gdzie został zaproszony, w wywiadzie dla dziennika "Liberation" mówił, że "istnieje całkowita swoboda wypowiedzi w ZSRS", a ponadto "obywatele sowieccy krytykują swój rząd o wiele bardziej i o wiele skuteczniej, niż my to czynimy". Starał się również przekonać rozmawiającego z nim dziennikarza do tego, że jeśli nie widuje się mieszkańców sowieckiej Rosji podróżujących po świecie, to tylko dlatego, że nie chcą wyjeżdżać z kraju, w którym... jest im tak dobrze. Czyżby Sartre dał się uwieść radzieckiej propagandzie?

Nic z tych rzeczy. Dwadzieścia lat później napisał: "Kłamałem po mojej pierwszej wizycie w ZSRS w 1954 roku". Ale szybko sam siebie skorygował: "Może słowo kłamstwo brzmi za mocno. Napisałem artykuł [...], w którym powiedziałem wiele przyjaznych rzeczy o ZSRS, choć nie wierzyłem w ich prawdziwość. Uczyniłem to częściowo dlatego, że uważałem za niegrzeczne oczernianie gospodarzy, skoro tylko powróci się do domu, a częściowo dlatego, że naprawdę nie wiedziałem, na jakim gruncie jestem zarówno w stosunku do ZSRS, jak i do moich własnych idei".

Doprawdy, trudno skomentować powyższe słowa. Najbardziej rozbraja uwaga o "niechęci do urażenia gospodarzy". Wniosek nasuwa się sam: to, co Sartre zobaczył w Rosji sprawiło, że musiałby - jego zdaniem - wypowiedzieć się o tym negatywnie po powrocie do Francji. Był więc kłamcą i w mediach w sposób całkowicie świadomy rozpowszechniał nieprawdę o jednym z najbardziej zbrodniczych ustrojów, jakie w swojej historii poznała ludzkość. Niestety, nie on jeden.

Kiedy zgasło Słońce Narodów...

Na XX Zjeździe rosyjskiej partii komunistycznej w lutym 1956 roku Nikita Chruszczow wystąpił ze słynnym referatem, który spowodował wstrząs w całym bloku wschodnim. Treść wystąpienia była tajna, ale szybko rozeszła się po świecie. Chruszczow dokonał w nim ostrej krytyki rządów nieżyjącego już od 3 lat Stalina, jego rozdmuchanego do granic możliwości kultu i zbrodniczego prześladowania przez Generalissimusa niewinnych "wiernych" członków partii.

Paradoksalnie, referat nowego genseka był dla prokomunistycznych intelektualistów i twórców szokiem. Przecież większość z nich starała się polerować całkowicie fałszywy wizerunek Związku Radzieckiego jako krainy szczęśliwości i wychwalała pod niebiosa Chorążego Pokoju. Okazało się, że wszystko to, co mówiono przeciw ZSRS, nie było po prostu wymysłem "imperialistycznej i reakcyjnej" propagandy, ale... prawdą, o której zaświadczył sam lider komunistycznej Rosji.

Jak się można spodziewać, bardzo zmartwiło to Sartre'a. Francuski trubadur komunizmu pisał: "Moim zdaniem, publiczne, uroczyste potępienie i szczegółowe przedstawienie wszystkich zbrodni uświęconej postaci [...] jest szaleństwem, jeśli takiej szczerości nie poprzedza znaczne podniesienie poziomu życia ludności. [...] W rezultacie masy odkryły prawdę, na której przyjęcie nie były przygotowane".

I znów Sarte był zatroskany tym, że idea komunistyczna wyparuje z głów robotników po rewelacjach Chruszczowa. Ale szybko się otrząsnął - zresztą jak wielu innych zachodnich komunistów - i znalazł sobie nowe obiekty gloryfikacji: Fidela Castro i Mao Zedong.

Niespełnione marzenie

Jak to się stało, że syci, cieszący się wolnością inteligentni ludzie wynosili pod niebiosa system, w którym nie żyli, którego nie znali ze swojej codzienności, a który był zaprzeczeniem praktycznie wszystkiego, co stanowi treść wolnościowej i humanitarnej idei? Jak to się stało, że stali się - jak dosadnie nazywał ich Lenin - "pożytecznymi idiotami"? Odpowiedź wydaje się być wieloraka i złożona.

Częściowa odpowiedź na to pytanie może brzmieć: bo był nadzieją zachodnich intelektualistów. Był próbą spełnienia snu racjonalistycznego Oświecenia - budowy sprawiedliwego społeczeństwa, w którym nikomu nie będzie już nigdy niczego brakowało. W momencie, w którym przyziemna rzeczywistość zaczęła rozmijać się z wzniosłymi ideami, większość prokomunistycznych elit intelektualnych wolała ignorować to, co realne i zanurzyć się w swoich politycznych fantazjach. Aż do momentu, w którym w ideologicznej breji utopiła to, co w inteligenckim fachu jest najcenniejsze: rozum.

Robert Jurszo, Wirtualna Polska

Podczas pisania korzystałem m.in. z książek: "Gułag w oczach Zachodu" Dariusza Tołczyka i "Historia niedokończona. Francuscy intelektualiści 1944-1956" Tony'ego Judta.

Źródło artykułu:WP Kobieta
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)