Powstawanie z popiołów - kraj po bratobójczej wojnie
Ponad 100 tysięcy zabitych, miliony, które straciły domy, dziesiątki tysięcy zgwałconych kobiet - to bilans wojny, która nie toczyła się w dalekim afrykańskim kraju, ale w Europie, na terenie Bośni i Hercegowiny. 14 lat po podpisaniu porozumienia pokojowego, które kończyło konflikt, kraj ten pozostaje w humanitarnym ubezwłasnowolnieniu, zależny od pomocy Zachodu. Do tej pory nie złapano również jednego z jego największych zbrodniarzy, Ratko Mladicia.
21.11.2009 | aktual.: 01.09.2011 14:24
Latem 1991 roku Słowenia i Chorwacja ogłaszają niepodległość i odłączają się od Jugosławii. Chorwaccy Serbowie natychmiast bojkotują tę decyzję. Rozpoczynają się walki. Na fali narodowowyzwoleńczej w październiku tego samego roku parlament Bośni i Hercegowiny ogłasza memorandum o pełnej suwerenności. Większość mieszkańców kraju poparło proklamację niepodległości w referendum w marcu 1992 roku. Z wynikami nie zgadzają się jednak Serbowie, którzy mieszkają w Bośni. W stolicy kraju dochodzi do starć między bośniackimi Serbami i Muzułmanami. Do walk przeciwko Serbom przyłączyli się Chorwaci, choć także między nimi a Bośniakami dochodziło później do potyczek. Każdy walczył z każdym. Przeciwko sobie stają niedawni sąsiedzi, a nawet krewni z mieszanych rodzin. Wiosną niemal cały kraj ogarnia wojna - najbardziej krwawa w historii Europy po II wojnie światowej (zobacz galerię z wojny w Bośni)
.
Brat przeciwko bratu
ONZ już w 1991 roku nałożyło embargo na broń dla Jugosławii, które wcale nie poprawiło sytuacji, bo ta dochodziła do bośniackich Serbów przez Belgrad. Rada Bezpieczeństwa nie godziła się jednak na selektywne zdjęcie blokady dla Bośni, bo oznaczałoby to poparcie jednej ze stron. Do kraju wysłano także oenzetowskich żołnierzy w ramach misji pokojowej, ale nie mogli oni angażować się w walki. Ich celem było niesienie pomocy humanitarnej, a później tworzenie "stref bezpieczeństwa" - jak się okaże, wcale nie bezpiecznych. W siłach UNPROFOR byli także Polacy, którzy stacjonowali na terenie Serbskiej Krajiny (tereny Chorwacji). W szczytowym momencie, w lutym 1995 roku, polski batalion liczył ponad 1200 żołnierzy.
- Widzieliśmy ludzi wygłodzonych, koczujących w lesie. To dzieci najczęściej wychodziły pierwsze naprzeciw pojazdom ONZ - wspomina pułkownik Stanisław Hładki, który brał udział w oenzetowskiej misji przez 20 miesięcy w 1993 i 1994 roku. - Licząc według wydanych bochenków chleba, na tereny, gdzie wtedy stacjonowaliśmy, uciekło z Bośni 30 tys. ludzi - dodaje wojskowy. Swoje domy musiało jednak opuścić znacznie więcej Bośniaków, Serbów i Chorwatów. Według różnych danych, od 1,2 mln do nawet 3,5 mln ludzi.
Płk Hładki wspomina również dzień, gdy bośniaccy Muzułmanie - kobiety, dzieci, rzadko mężczyźni, a jeśli, to starcy - masowo przechodzili przez granicę. Żołnierze nie byli w stanie ich zatrzymać, a poruszać się wówczas można było jedynie po niektórych drogach, bo większość terenów była zaminowana. - Dowódca nakazał zapakować koce, chleb, wodę i razem z obserwatorami pojechać naprzeciw uchodźcom - opowiada żołnierz. - Jeden z obserwatorów, Rosjanin, znalazł się w środku tego tłumu. Podeszła do niego kobieta i podała mu niemowlę. On odruchowo wziął dziecko na ręce, ale po chwili dziewczyny już nie było, nie mógł jej znaleźć. Ten człowiek pojechał z dzieckiem do szpitala w Zagrzebiu, ale tam go nie chcieli przyjąć, bo to było muzułmańskie niemowlę. Dopiero po ostrej perswazji lekarze się nim zajęli. Nie wiem, co się stało z tym dzieckiem, dzisiaj miałoby około 15 lat - mówi płk Hładki. Do zadań Polaków należało także nadzorowanie przekazywania ciał zabitych Chorwatów i Serbów. - Jeśli ktoś zginął, to jego
zwłoki mogły leżeć. Dla strony przeciwnej był psem. Rodziny czekały jednak na ciała swoich bliskich - wspomina Hładki. - To był lipiec, ciała się rozkładały, ci, którzy wzięli udział w tej misji, bardzo to przeżyli - dodaje.
W 1995 roku wioski na granicy Krajiny i Bośni były już w większości opustoszałe, ich mieszkańcy uciekli, zginęli lub walczyli w górach po którejś ze stron. - Do naszego posterunku przychodziła staruszka, miała może 80 lat. Została jej tylko córka, która oszalała. Mąż z jednym synem przyłączył się do Serbów, drugi syn do Chorwatów, a trzeci do Bośniaków. Wszyscy zginęli - opowiada polski szeregowiec, który miał 20 lat, gdy pojechał na Bałkany w ramach misji ONZ.
- W dzień toczyły się walki, a w nocy na granicy kwitł handel - wspomina Polak. - Można było zginąć nawet w oenzetowskim mundurze. Jednak nasze dowództwo zabraniało interwencji, mogliśmy tylko obserwować i zgłaszać. Gdyby ktoś nas zaatakował, mieliśmy bronić się dziewięć minut, tyle czasu miało minąć zanim przeleciałoby wsparcie samolotów, które stacjonowały na okrętach na Adriatyku.
Pokój na zgliszczach
Wojna w Bośni sprowadziła wiele okropności na cywilów. Według szacunków ONZ, między 1992 a 1995 roku zgwałconych zostało od 20 do 50 tysięcy kobiet i dziewczynek (nawet 12 i 13-letnich!). Innym tragicznym symbolem tej wojny była masakra w Srebrnicy, mieście w enklawie bezpieczeństwa ONZ, w której w ciągu kilku dni zamordowano około ośmiu tysięcy muzułmańskich mężczyzn i chłopców. Odpowiedzialnym za rzeź uznaje się generała Ratko Mladicia, który nadal jest na wolności (czytaj więcej o masakrze w Srebrnicy)
. Po tym wydarzeniu na znak protestu z funkcji Specjalnego Wysłannika ONZ zrezygnował Tadeusz Mazowiecki.
Każda ze stron konfliktu na Bałkanach miała jednak ręce splamione krwią niewinnych. Także bośniaccy Muzułmanie plądrowali serbskie wioski, a Chorwaci w Krajinie. Jednym ze skazanych przez Trybunał w Hadze był bośniacki komendant Srebrnicy Naser Orić, którego żołnierze mieli mordować serbskich więźniów. Rok temu Orić został jednak oczyszczony z tych zarzutów przez sąd apelacyjny. Jego osoba do dziś budzi wiele kontrowersji, dla Bośniaków jest bohaterem, jednak Serbowie nie wierzą w jego niewinność.
Na początku listopada 1995 roku w bazie amerykańskich sił powietrznych Wright-Patterson w Dayton rozpoczęły się rokowania pokojowe. Po trzech tygodniach, 21 listopada, prezydenci: Serbii (Slobodan Miloszević), Chorwacji (Franjo Tudżman) i Bośni (Alija Izetbegović) wynegocjowali pokój. Do formalnego podpisania układu doszło miesiąc później. Był to jednak pokój pod presją - na Serbię nakładano coraz ostrzejsze sankcje ekonomiczne, a Bośniakom Amerykanie zagrozili, że wstrzymają pomoc. Do Dayton nie zaproszono także przywódców Serbów bośniackich.
Dorota Trojanowska była w Bośni i Hercegowinie w 1995 roku jako młoda dziennikarka. Pojechała tam z konwojem pomocy dla zniszczonego kraju. - Wszędzie zasieki, pobocza dróg były zaminowane, na rogatkach czołgi, nieliczni ludzie wśród ruin. W całym kraju straszyły rumowiska, miejscowości kompletnie wyburzone przez bombardowania - wspomina.
Trojanowska wróciła do Bośni cztery lata później, jako konsul RP w Sarajewie. - Osoby, które przeżyły oblężenie Sarajewa, nie były w stanie przemóc się, żeby jechać na narty do Pale. To tam podczas oblężenia miasta miał swoją siedzibę Karadżić. Mimo że Sarajewo i Pale dzieli około 20 km, to były dwa światy - wyjaśnia Trojanowska. Państwo-twór
Na mocy porozumienia z Dayton Bośnia i Hercegowina została podzielona na dwie jednostki: Federację Chorwacko-Muzułmańską i Republikę Serbską. Oskarżeni o zbrodnie wojenne nie mogli pełnić funkcji państwowych. Gwarantem pokoju miały być oddziały NATO, IFOR, które zostały rozmieszczone w Bośni. Od 2004 roku natowską misję przejęły siły Unii Europejskiej (EUFOR), w których służą także Polacy.
W niespełna czteromilionowej Bośni i Hercegowinie 48% ludności stanowią Muzułmanie, 38% bośniaccy Serbowie, a 14% Chorwaci. Państwo ma trzech prezydentów, z każdej grupy etnicznej. Jednak najwyższą funkcję sprawuje Wysoki Przedstawiciel ONZ dla Bośni i Hercegowiny, który jest również Specjalnym Przedstawicielem UE. Może on nawet odwoływać ze stanowiska polityków. Jak wyliczył "Der Spiegel", Biuro Wysokiego Przedstawiciela usunęło z stanowisk w sumie 600 urzędników, a nawet dwóch prezydentów.
14 lat po układzie z Dayton przed Bośnią stoją ogromne wyzwania i jest to nie tylko kwestia uporania się z niedawną przeszłością i demonami wojny. Równie palącymi problemami są fatalny stan gospodarki, bezrobocie, korupcja i biurokracja. - W Federacji BiH jest 10 kantonów, Każdy ma swój rząd, ministrów, a ci sekretarki, delegacje - to chory system. Cała ta biurokracja to ciężar dla państwa - ocenia Adam Balcer z fundacji Demos Europa.
Na odbudowę Bośni przeznaczono miliardy euro. Tylko w latach 2009-2011 UE zamierza zainwestować tam kolejne 303 mln euro. Nie wiadomo jednak, jaka część pomocy "utopiła się" w systemie. Według raportu Transparency International z 2009 roku, mieszkańcy Bośni za najbardziej skorumpowane uważali partie polityczne, choć od tego procederu wolne nie są również biznes, sądownictwo, a nawet media. 9% ankietowanych przyznało, że w ciągu ostatniego roku dało łapówkę, a prawie trzy czwarte uważa działania władz w walce z korupcją za nieskuteczne. Kraj tak bardzo zniszczony przez wojnę nie poradziłby sobie jednak bez funduszy z zewnątrz.
- Przyszłość Bośni zależy od postawy Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych - ocenia Adam Balcer. - Długoterminowym gwarantem przetrwania państwa jest proces integracji europejskiej, a następnie członkostwo całych zachodnich Bałkanów w UE - wyjaśnia bałkanista.
Według eksperta, to reformy ustrojowe wiążące się procesami integracyjnymi dają szansę na stabilizację ekonomiczną i polityczną Bośni i Hercegowiny. - USA i UE są mocno zaangażowane w rozmowy z głównymi siłami politycznymi w Bośni. Przygotowano projekt zmian konstytucyjnych, by wzmocnić władzę centralną. Kluczowe znaczenie ma ograniczenie zasady weta opartego na kryterium etnicznym, które jest używane nierzadko w drugorzędnych kwestiach politycznych - wyjaśnia Balcer. Na zmiany nie chce zgodzić się jednak premier Republiki Serbskiej Milorad Dodik, bo utraciłby wówczas część swoich kompetencji.
- Dodik zaciekle broni swojej pozycji. Marzy, aby Zachód uznał, że Bośnia nie ma racji bytu. W efekcie Republika Serbska mogłaby się odłączyć od reszty kraju. Na rozpad państwa Zachód jednak nigdy się nie zgodzi, ze względu na konsekwencje takiego scenariusza dla całego regionu - twierdzi Balcer. Zdaniem eksperta, wyjściem z impasu jest naciskanie na Dodika przez Serbię, a taką postawę można uzależnić od negocjacji akcesyjnych. Sytuacja nie jest jednak prosta, bo Dodik wspiera Rosja.
- W każdym kraju wieloetnicznym, bez względu na ustrój, nie da się uniknąć napięć. Oczywiście alternatywą jest podział, ale mógłby on być bardziej kosztowny i destabilizujący niż trwanie państwa - ocenia Balcer.
Małgorzata Pantke, Wirtualna Polska