Powołana przez Arabię Saudyjską "islamska koalicja antyterrorystyczna" to wydmuszka. Rijad wykorzystuje wielki sojusz jako "parawan" dla swoich działań. Na razie z mizernym skutkiem
• Wielka "islamska koalicja antyterrorystyczna" na razie istnieje tylko na papierze
• Powołany przez Arabię Saudyjską sojusz nie ma na koncie żadnych akcji
• Przymierze ma być "parawanem" dla działań Saudów
• Miało też zatuszować fatalne wrażenie nieudolnej interwencji w Jemenie
• Plany Saudów nie przyniosły jednak oczekiwanych efektów
• W reakcji na niekorzystne wydarzenia monarchia może jeszcze bardziej zaostrzyć kurs
Powołana do życia przez Arabię Saudyjską 15 grudnia ubiegłego roku "islamska koalicja antyterrorystyczna" od razu wzbudziła wiele kontrowersji i pytań. I to nie tylko ze względu na swój skład, ale przede wszystkim bardzo mgliste cele i niesprecyzowany charakter współpracy jej członków. Po upływie miesiąca od chwili swego powstania ten polityczny byt zniknął z czołówek informacji medialnych z regionu, jakby całkowicie rozpłynął się w natłoku innych burzliwych wydarzeń. Po tych kilku tygodniach trudno znaleźć choćby jeden przykład działań tego sojuszu, jedną konkretną akcję (operację) przeprowadzoną przeciwko "terrorystom" pod szyldem "islamskiej koalicji".
W co gra Rijad
Gdy książę Mohammad bin Salman, minister obrony i wicenastępca tronu królestwa Saudów, ogłaszał na konferencji prasowej w Rijadzie (co samo w sobie było już wydarzeniem wręcz bezprecedensowym) fakt powołania do życia "islamskiej koalicji antyterrorystycznej", złożonej z 34 państw muzułmańskich - zagraniczni komentatorzy i eksperci nie od razu byli w stanie sprecyzować, w co gra Rijad. A i później dominowały komentarze traktujące całe to saudyjskie przedsięwzięcie jako klasyczny geopolityczny i dyplomatyczny humbug, będący swoistą zasłoną dymną dla innych, rzeczywistych celów włodarzy Arabii. Tym bardziej, że uzasadnienia Saudyjczyków dla ich działania były więcej niż mgliste, podobnie jak sprecyzowanie kwestii, z kim dokładnie ta koalicja miałaby walczyć. Sformułowania o "wrogach islamu" można wszak interpretować bardzo szeroko, i sami Saudyjczycy już nie raz twórczo stosowali to pojęcie dla uzasadniania swych działań w regionie. Co więcej, władze kilku z wymienionych przez księcia bin Salmana państw,
zwłaszcza Libanu i Pakistanu, nie kryły zaskoczenia z faktu ich włączenia do tego gremium.
W efekcie, saudyjska inicjatywa już na samym starcie wywołała więcej zamieszania i chaosu niż tak potrzebnego propagandowego wrażenia stabilnej, przemyślanej i spójnej koncepcji strategicznej. Zwłaszcza że skończyło się na samej deklaracji założycielskiej - w ślad za nią nie poszły bowiem żadne konkretne czyny i akcje. Za to, jak się wydaje, dżihadystyczni przeciwnicy królestwa Saudów zyskali dogodny pretekst do zaatakowania "nowych sojuszników" Rijadu, co pokazały niedawne zamachy przeprowadzone przez Państwo Islamskie (IS) w stolicy Indonezji Dżakarcie - pierwsze w tym kraju od wielu lat.
Zanim jednak omówimy okoliczności, intencje i potencjalne skutki powołania "islamskiej koalicji", warto pochylić się nad jej - zadeklarowanym przez Saudów - składem. Ten islamski "sojusz antyterrorystyczny" tworzyć mają (kolejność alfabetyczna): Arabia Saudyjska, Bahrajn, Bangladesz, Benin, Czad, Dżibuti, Egipt, Gabon, Gwinea, Jemen, Jordania, Katar, Komory, Kuwejt, Liban, Libia, Malediwy, Malezja, Mali, Maroko, Mauretania, Niger, Nigeria, Pakistan, Palestyna, Senegal, Sierra Leone, Somalia, Sudan, Togo, Tunezja, Turcja, Wybrzeże Kości Słoniowej, Zjednoczone Emiraty Arabskie.
Wielcy nieobecni
Już pobieżna analiza tej listy wskazuje, że zdecydowanie nie jest to pełen zestaw współcześnie istniejących na świecie państw islamskich - brakuje na niej bowiem wielu krajów ewidentnie muzułmańskich, w tym również tych położonych w samym sercu regionu Bliskiego Wschodu. Grono nieobecnych jest dość liczne i bardzo wymowne (zwłaszcza biorąc pod uwagę organizatora koalicji). Przede wszystkim zabrakło w składzie koalicji państw szyickich (czyli rządzonych przez szyitów) - a więc głównie Iranu, ale też Azerbejdżanu i Iraku. W gronie sojuszników znalazł się jednakże Bahrajn - kraj w niemal 80 proc. zdominowany przez szyitów, ale rządzony twardą ręką przez powiązaną z Saudami sunnicką monarchię.
Nie ma też oczywiście w saudyjskim sojuszu miejsca dla Syrii, kierowanej przez Baszara al-Assada i jego reżim wywodzący się głównie spośród przedstawicieli mniejszości wyznaniowych (alawitów, szyitów, chrześcijan). Wśród saudyjskich sprzymierzeńców w walce z ekstremizmem zabrakło takich państw, jak Afganistan czy postradzieckie kraje Azji Centralnej. Próżno szukać Algierii, Omanu (bliskiego sojusznika Arabii Saudyjskiej) czy Indonezji (która jednak - wedle Rijadu - miała zadeklarować "status obserwatora").
Wszystko to pokazuje, że "koalicja muzułmańska" zbudowana przez Arabię Saudyjską to w istocie zestaw państw mających albo dobre, albo co no najmniej poprawne relacje z Rijadem. Zabrakło tu zatem miejsca dla tych krajów, z którymi - z różnych względów - Saudyjczykom nie jest za bardzo po drodze. Przede wszystkim dotyczy to szyickiego Iranu i jego regionalnych sojuszników (ze znamiennym wyjątkiem Libanu, ale jak pamiętamy, to jedno z tych państw, których władze oficjalnie wyraziły zdziwienie faktem włączenia ich kraju w skład koalicji), a także krajów, które muszą się saudyjskim oficjelom wydawać podejrzane ze względu na ich politykę i działania w środowisku międzynarodowym lub stosunek do "prawdziwego" islamu. W tej kategorii znalazły się najpewniej zarówno Algieria, najbardziej dziś prozachodni (głównie w sensie bliskiego współdziałania z Zachodem w zwalczaniu islamskiego ekstremizmu) kraj Afryki Północnej, jak też Afganistan, państwo de facto utrzymywane przy życiu przez Europę i USA.
Kategorią samą w sobie wydaje się być Oman - jeszcze do niedawna bardzo bliski sojusznik strategiczny Arabii Saudyjskiej, państwo członkowskie Rady Współpracy Zatoki Perskiej (GCC - struktury powołanej przez Rijad jako forum współpracy sunnickich arabskich monarchii regionu). Od kilkunastu miesięcy władze w Muskacie coraz wyraźniej dystansują się jednak od Rijadu, szczególnie w kontekście saudyjskiego zaangażowania w Jemenie. Nie powinno to jednak dziwić - wszak Oman to państwo w większości zamieszkane przez ibadytów, czyli wyznawców trzeciego (obok sunnitów i szyitów) głównego odłamu islamu. Władze tego sułtanatu za punkt honoru stawiają sobie nie mieszanie się w odwieczne sunnicko-szyickie spory, co skutkuje m.in. tym, że Oman jako jedyny kraj spośród grona GCC nie przyłączył się do militarnych działań przeciwko rebelii szyickich Huti w Jemenie.
Warto zresztą pamiętać o tym jemeńskim wątku w kontekście "islamskiej koalicji antyterrorystycznej" - już po ogłoszeniu jej powstania kilka z państw, które weszły w jej skład (m.in. Kuwejt i Sudan), zadeklarowało dalsze zwiększenie swego zaangażowania w dowodzoną przez Saudów kampanię antyszyicką w Jemenie. Sudan zresztą podjął taką decyzję niebezinteresownie - kwota dotacji, subsydiów i bezpośrednich transferów finansowych, przekazanych Chartumowi przez Rijad w 2015 roku, wyniosła już bez mała 2,5 mld USD. Nie dziwi zatem, że sudańskie władze, izolowane przez Zachód, z chęcią przystały na współpracę z Arabią, wysyłając ponad 10 tys. swych najlepszych żołnierzy (ekwiwalent pełnej dywizji) do walki w Jemenie po stronie saudyjskiej, a także deklarując udział w montowanej przez Rijad koalicji "antyterrorystycznej".
Co ciekawe, także np. Somalia otrzymać miała od Rijadu znaczącą jak na swe warunki pomoc finansową w zamian za pełne poparcie dla saudyjskiej polityki. Władze w Mogadiszu dostały od Saudów 50 mln USD, i to tego samego dnia (7 stycznia br.), w którym zerwały stosunki dyplomatyczne z Iranem. Ten przypadek doskonale pokazuje, jakimi metodami Arabia Saudyjska buduje swoje sojusze w regionie.
Saudyjski "parawan"
Specyficzny dobór partnerów do koalicji, w połączeniu z brakiem wskazania przez Rijad jasnych celów i sposobów działania tego sojuszu, czynią całą inicjatywę bytem de facto wirtualnym. Tworem mającym mieć charakter "parawanu", za którym skrywane są inne, realnie ważne dla Saudów cele. O co jednakże może w istocie chodzić szejkom z Rijadu? Po pierwsze, taka szeroka koalicja miała być dowodem na równie szerokie wpływy polityczne i strategiczne Arabii w świecie islamu sunnickiego oraz odzwierciedleniem jej mocarstwowego statusu. Celem Saudów było stworzenie wrażenia (i, niestety dla Rijadu, tylko na wrażeniu się skończyło), że saudyjskie mocarstwo jest w stanie grać na arenie międzynarodowej tak samo, jak potęgi światowe z pierwszej ligi - USA, Rosja czy Chiny.
Po drugie, inicjatywa ma stanowić wyraźny i czytelny sygnał dla jej przeciwników geopolitycznych - czyli Iranu i szyitów - pokazujący, iż to Rijad jest w swych politycznych i militarnych działaniach popierany przez zdecydowaną większość ummy (społeczności muzułmańskich wiernych). A więc, że to po jego stronie leży słuszność i prawość działań w walce o rząd dusz w świecie islamu, wliczając w to także szyitów.
Po trzecie wreszcie, inicjatywa saudyjska obliczona była z pewnością także na zatuszowanie fatalnego wrażenia, jakie w regionie wywołała wyjątkowo nieudolnie prowadzona i katastrofalna w skutkach interwencja militarna Rijadu w Jemenie. Kampania ta, trwająca już dziesięć miesięcy, nie tylko nie doprowadziła do zwycięskiej realizacji zakładanych celów, czyli pokonania szyickich Huti i ponownego zainstalowania w Sanie władzy obalonego przez rebelię prosaudyjskiego prezydenta Abb Rabbuha Mansura Hadiego, ale nawet nie zbliżyła się do jakiegoś strategicznego przełomu. Konflikt coraz wyraźniej przybiera przewlekły charakter, a skuteczność Huti i ich sojuszników (szyiccy zwolennicy dawnego prezydenta Ali Saleha) w walce z potężną machiną militarną Arabii Saudyjskiej zaczyna być dla niej upokarzająca. Wojna w Jemenie staje się więc dla Rijadu dużym problemem politycznym i wizerunkowym, poważnie podkopując jej dotychczasowy image regionalnej potęgi.
Po miesiącu od sformowania "islamskiej koalicji" staje się jasne, że ta swoista saudyjska ucieczka do przodu nie odniosła pożądanych skutków. Rijad pod panowaniem nowego króla Salmana (zasiadającego na tronie już równo rok) przyjął niezwykle asertywny i agresywny kurs w swej polityce międzynarodowej, szczególnie względem najbliższego regionu. Jak na razie, bilans tej polityki jest jednak jednoznacznie negatywny - Saudowie ugrzęźli strategicznie w Jemenie, pogłębili przepaść z Iranem i jego sojusznikami oraz zaostrzyli rywalizację sunnicko-szyicką (szczególnie po egzekucji szyickiego ajatollaha Nimra al-Nimra), a ich wpływ na sytuację w wojnie syryjskiej uległ poważnemu zmniejszeniu. Co więcej, regionalna pozycja geopolityczna królestwa Saudów pogorszy się już wkrótce jeszcze bardziej, wskutek wejścia w życie porozumienia Iranu z Zachodem ws. irańskiego programu nuklearnego i otwarcia się gospodarki tego kraju na świat po zniesieniu sankcji.
Pytaniem bez odpowiedzi pozostaje jak na razie, czy w reakcji na te niekorzystne trendy Rijad dokona jakiejś łagodzącej korekty swej polityki, czy też wręcz przeciwnie - dalej zaostrzy kurs. Najbliższe miesiące pokażą zapewne, którą drogą podąży Dom Saudów.