PolskaPotężna burza mogła uratować Polskę?

Potężna burza mogła uratować Polskę?

Potężna burza krzyżuje niemieckie plany podboju Polski, dzielni kawalerzyści zwyciężają hitlerowską armię pancerną, Warszawa - tylko trochę nadgryziona przez wojnę, a nie zrównana z ziemią - staje się stolicą wolnego świata. To tutaj w maju 1940 r. polski reżyser żydowskiego pochodzenia kręci superprodukcję z udziałem Marleny Dietrich i Ingrid Bergman, a Witkacy pije wódkę z fotografem Robertem Capą. Wizje tego, co mogłoby się stać, gdyby losy II wojny światowej potoczyły się inaczej Wirtualna Polska snuje z pisarzem Maciejem Parowskim, autorem książki „Burza. Ucieczka z Warszawy’40”.

Potężna burza mogła uratować Polskę?
Źródło zdjęć: © PAP/CAF-archiwum

01.09.2010 | aktual.: 04.01.2011 13:00

WP: Joanna Stanisławska: Burza, nawałnica, błoto powstrzymują Blitzkrieg, a nasi ułani okazują się w tych warunkach znacznie skuteczniejsi niż niemieckie wojska pancerne. Męstwo i waleczność „chłopców malowanych” zwycięża z nowoczesną techniką. Skąd pomysł na takie narracyjne rozwiązanie?

Maciej Parowski: Wielki deszcz, który zmienił bieg II wojny światowej, wymyślił mój kolega z klasy w podstawówce. Ale scenariusz, który maluję w swojej książce, choć przede wszystkim jest grą wyobraźni, pięknym marzeniem, ma realne podstawy. Tragedią polskiej armii we wrześniu 1939 r., na co wskazują historycy, była pogoda. Gałczyński pisał: „a lato było piękne tego roku”. Ludzie modlili się o deszcz.

WP: Przedstawiony przez pana wariant historii jest dla Polaków hiperoptymistyczny. Szczęśliwym zrządzeniem losu, a właściwie pogody, stajemy się w „Burzy” bohaterami, którzy rozgromili Niemców. Wojna kończy się raz-dwa, bo dzięki polskim sukcesom alianci uruchamiają drugi front. A Polska ze średniego europejskiego państwa zamienia się w potęgę. To lekarstwo na polskie kompleksy?

- Akcja „Burzy” wyrosła trochę z chęci odreagowania. Chciałem podjąć grę z czytelnikami, poigrać z nimi i historią, żeby spróbowali sobie wyobrazić, jak mogłaby wyglądać nasza rzeczywistość, gdyby wszystko potoczyło się zgodnie ze szczęśliwym scenariuszem. Gdyby został uruchomiony łańcuszek dobrych decyzji, a nie złych, jak w Abbeville (12 września 1939 r. odbyła się w tym francuskim mieście brytyjsko-francuska konferencja, na której zdecydowano o nieudzielaniu Polsce pomocy w walce z Niemcami – przyp. J.S.). Gdy tak się na to spojrzy widać skalę utraty, piękno tego świata, który sam wydał na siebie wyrok.

WP: Dlaczego?

- Bo wierzę, że gdyby w porę rozpoznano zło, które zagraża Europie, gdyby nie stchórzono, to ono nie miałoby szansy się rozwinąć. Po układzie monachijskim Winston Churchill powiedział: „Mieli do wyboru wojnę, lub hańbę, wybrali hańbę, a wojnę będą mieli także”. Na tym wyborze zbudowałem swoją powieść – opowiadam co, by było gdyby alianci wybrali wojnę. Karel Čapek, który w swojej metaforycznej powieści „Inwazja jaszczurów” z 1935 r. przewidział wybuch II wojny światowej i niebezpieczeństwo faszyzmu, po Monachium z kolei zapisał taką myśl: „Nie jest tak źle: nie sprzedali nas, oddali nas za darmo”. Ten aforyzm również postanowiłem wykorzystać w swojej książce, bo nas też Anglicy i Francuzi oddali za darmo. A wierzę, że gdyby ruszyli zaatakowanym Polakom na pomoc, cała zabójcza machina, by się zacięła. Generałowie niemieccy umierali ze strachu, że Zachód przyjdzie Polakom z odsieczą. Wystarczyło, żeby Europa zachowała się solidarnie…

WP: W „Burzy” nie tylko zostaje zatrzymany niemiecki pochód, ale również Stalin nie wbija nam noża w plecy, nie podbija Wschodniej Europy, a na koniec zostaje internowany w letnisku NKWD w Katyniu.

- Od dawną są znane dokumenty, z których wynika, że Stalin był ponaglany przez Hitlera, bo do ostatniej chwili się wahał. Gdyby czołgi ugrzęzły w błocie, w niemieckich szeregach zapanowałaby panika, a Rosjanie nie śpieszyliby się wcale, by wypełnić tajny protokół z paktu Ribbentrop-Mołotow. Przedstawiłem taki wariant historii, w którym Anglicy i Francuzi po prostu zachowali się zgodnie z umowami, a tę sytuację dzielnie wykorzystali Polacy, Finowie, Bałtowie. To jest opowieść nie tylko o lepszym losie dla nas, ale o świecie, który sam siebie ocalił. Tak sobie myślę, choć to pewnie pisarska próżność, że taka wizja jest potrzebna Europie. Kiedy w powieści ostro strofuję Jacques'a Chiraca, kiedy mówi, żeby Polska siedziała cicho, nie chodzi mi o to, żeby jego osobiście obrazić, ale żeby przypomnieć, że gdyby Francja nie siedziała cicho, to losy świata potoczyłyby się inaczej.

WP: Dał pan m.in. szansę wykazania się polskiej kawalerii tak wyszydzanej w starciu z niemieckim wojskiem pancernym. To był jeden z romantycznych mitów o polskim bohaterstwie z września ’39, z którym walczyli twórcy „szkoły polskiej”, tak atakowani za Gomułki. Pan występuje do nich w opozycji?

- Chowałem się na tym sporze, na tym śmiechu, dlatego go odwróciłem. W „Burzy” brygada motorowa płk. Tadeusza Komorowskiego załatwia niemiecką konnicę. Na tej wojnie, o czym się nie pamięta, było dużo niemieckich koni, bo im bliżej końca, tym mniej było benzyny. Szarża z szablami na czołgi to był trick propagandowy Niemców, my wcale koni tak głupio nie używaliśmy. W „Burzy” mogłem z tym mitem, z tym kłamstwem i nieszczęściem, bo koni mieliśmy więcej niż czołgów, poigrać. A jeśli chodzi o pesymistyczne filmy „szkoły polskiej” to one były potrzebne, wychowałem się na nich, ale do obrazu polskości nie wystarczą same czarne i ponure tony. Nie unieważniam tych filmów, nie one są moim przeciwnikiem. WP: Większość pana bohaterów to postacie historyczne, którym dopisuje pan nowe losy.

- Szukałem najbardziej pokrzywdzonych, najdzielniejszych, no i tych, których wojna zabrała. Przywracałem im życie, bądź jego część, jak w przypadku Stanisława Sosabowskiego, Edwarda Rydza- Śmigłego, Józefa Becka, Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego, Władysława Studnickiego czy Kazimierza Junoszy-Stępowskiego. Żyją Maksymilian Kolbe i Janusz Korczak. Józef Lejtes i Michał Waszyński realizują filmy w Polsce, a nie za granicą. Odwracałem zły los, mściłem się, wyrównywałem rachunki.

WP: Robi pan z Polski „oazę wolności”, do której uciekają wszyscy uciśnieni, prześladowani Żydzi… A przecież mamy na swoim sumieniu grzech antysemityzmu, zwłaszcza w czasach II Rzeczypospolitej.

- Rozmowę o antysemityzmie zaczynam od innego końca. Polska ma wkład do światowego antysemityzmu, ale inny niż jej przypisują ci, którzy mordowali Żydów milionami. Na tle tego, co działo się w Rosji czy w Niemczech, nasz kraj faktycznie był rajem, to do Polski uciekano. Nie mogę znieść, jak o antysemityzmie mówią ludzie, którzy w 1968 r. wywalali z Polski Żydów, a my nie mogliśmy nic zrobić, tylko co najwyżej oberwać pałą w grzbiet na ulicy. Żydzi żyli razem z nami, a niektórzy byli w partii Zachodniej Ukrainy, którzy chcieli rozwalić Polskę i o tym mogę wspomnieć w swojej książce, bo nad nią nie wisi cień Holocaustu. W książce umieszczam rozmowę mojego ojca Stefana z Georgem Orwellem, który ma opory, nie chce być antysemitą, ale on tkwi w języku epoki, sprawiam, że przytomnieje. Ta książka dzięki temu, że nie wydarzyła się straszna tragedia Holocaustu, może te kwestie dyskutować na innym poziomie.

WP: Książka doskonale oddaje topografię Warszawy sprzed lat. Aż się prosi o wycieczkę śladami jej bohaterów.

- Za wskrzeszenie tamtego świata zabrałem się trochę po amatorsku. On spopielał, został wymazany, nie mamy zabytków z epoki, nie mamy dóbr kultury, a wszystko przez wojnę. W ostatnich latach odbyły się dwie wielkie wystawy próbujące oddać klimat tamtej epoki w Muzeum Narodowym i na Zamku Królewskim i one były dla mnie skarbnicą obrazów, informacji, smaków, tonów. Po części też mnie zainspirowały.

WP: Zadbał pan o odtworzenie bujnego życia literackiego, które w XX-leciu toczyło się głównie w kawiarniach. Przywrócił pan kultową Ziemiańską. Ten świat został przez wojnę właściwie zmieciony z powierzchni ziemi. To cudowna wizja: wskrzesił pan Witkacego, Brunona Schulza, Witold Gombrowicz nie wyjechał do Argentyny. Polskę odwiedza mistrz suspensu Alfred Hitchcock, który szuka w Warszawie natchnienia do korekty filmu „Korespondent wojenny”, pomaga mu w tym Karol Irzykowski, wybitny krytyk filmowy, poeta i prozaik…

- Cała zabawa przy tej książce dla mnie polegała na tym, żeby Witkacy mógł napić się wódki z fotografem Robertem Capą, a Alfred Hitchcock pogadać z Karolem Irzykowskim i Józefem Lejtesem. Jestem przekonany, że Irzykowski dogadałby się z Hitchcockiem, był intelektualistą, ale rozumiał kino prostych, ale silnych emocji, które robi Hitchcock. Pozwoliłem sobie na zabawny koncept: w powieści Irzykowski podpowiada reżyserowi, że warto byłoby zainteresować się filmem o ptakach, wymyśla coś na kształt kina nowej przygody, bo on o takim kinie mówił, kiedy opisywał kino malarskie. Bawiłem się w takie niedokończone przebiegi intelektualne polskiej kultury, wskrzeszam myśli, które mogły przybrać kształt realny, stać się częścią literackich sporów, dyskusji, ale zostały zamordowane. Czasem kontynuuję je na pograniczu kabaretu. Ocalam też np. Alberta Camusa, którego uczę jeździć ostrożnie, dzięki czemu może nie zginie w wypadku samochodowym w 1960 r., a Orwellowi leczę płuca w Otwocku. Ratuję dobro ogólnoeuropejskie, a
nie tylko polskie.

WP: Włącza pan polską kulturę w obręb kultury światowej.

- Daję jej tę szansę, której nie miała. My teraz dopiero zdaliśmy sobie sprawę z tego, że tamta kultura była zadziwiającym wybuchem energii polskiej.

WP: Paradoksalnie odbierając bohaterom doświadczenie wojny, sprawia pan jednak, że muszą być innymi ludźmi, tak samo innymi twórcami, może nie tak wybitnymi.

- Zapłaciłbym cenę argentyńskich „Dzienników” Gombrowicza za wygraną wojnę, bo wiem, że nie gorsze napisałby tu, w kraju. Karol Wojtyła być może nie zostałby papieżem, ale on i tak byłby kimś wielkim, bo niósł w sobie potencjał wielkości. Ludzie, którzy go znali mówią, że niezależnie od okoliczności zaszedłby daleko. WP: Wprowadził pan do akcji powieści wybitne diwy światowego kina Ingrid Bergman i Marlenę Dietrich. Najpopularniejszy przedwojenny reżyser Józef Lejtes kręci z ich udziałem komedię według scenariusza Gombrowicza „Ucieczka z Warszawy ’40”, dla którego Bergman porzuca rolę w „Casablance”, a Apolonia Chałupiec, czyli Pola Negri jest rozżalona, bo nie dostała roli. Pojawia się również wspomniany wcześniej Alfred Hitchcock. Rozumiem, że wybrał pan akurat te postaci ze względów sentymentalnych.

- Tak, na pewno, ale patrzyłem także w kalendarz. Ta książka miała mieć podtytuł „Kino prozą”, bo kino zawsze było i będzie dla mnie ważne. Film powstający w powieści w zamyśle miał być podobny do „Casablanki”, chodziło mi o uzyskanie zabawnego efektu, historia jest przecież na luzie. Doprowadziłem do zabawnego sporu polskich filmowców z Polą Negri, która spotyka się z de Gaullem w Kutnie, a nie w Warszawie. Z gwiazdami światowymi spotykałem z warszawskim DKF Kwant, gdzie zetknąłem się z Julio Cortazarem, Michelangelo Antonionim, Romanem Polańskim, Jerzym Skolimowskim, Toporem i wiem, że takie marzenia się spełniają, spełniły się w Polsce podbitej, tym bardziej by się spełniły w Polsce wolnej. Jak ktoś wygrywa wojnę, dyktuje warunki i pracuje z najlepszymi, dlatego np. w książce Lejtes ma 17 kamer i filmuje tak, że Hitchcock aż jęczy z zazdrości.

WP: Wymazał pan doświadczenie sześcioletniej wojny światowej, ale jednocześnie niektórzy bohaterowie pana powieści nie mogą uciec od tych wydarzeń, one im się śnią, mają jakieś niejasne przeczucia, wizje. Antek Powstaniec uważany jest za szaleńca, bo chodzi w podartym mundurze, hełmie i z karabinem na sznurku, śpi w kanałach, on wciąż żyje w rzeczywistości, która przez burzę nie doszła do skutku.

- Tak, to takie magiczne przebicia ze świata do świata. Bez tych elementów książka byłaby sielanką, a nie wypadało robić sielanki na gruzach Polski. Trzeba było pokazać jedno i drugie, te dwa światy na siebie oddziałują, co daje taki efekt, jak zgrzyt Targowicy w grze Jankiela. Ta powieść byłaby niedorzeczna, gdyby nie pojawiła się w niej zapowiedź, przebicie innego świata, sygnał utraty. Taki rozkład emocji musiał być, że coś się śni Broniewskiemu, Stauffenbergowi, Sosabowskiemu, że się jakieś daty nie zgadzają, że jakiś pomysł rodzi się wcześniej, np. na opowiadanie Manna. Dopiero podczas wielkiej burzy przy końcu powieści podczas nocy Walpurgii te światy ostatecznie się rozdzielają.

WP: Nasuwają się skojarzenia z twórczością Henryka Sienkiewicza tworzoną „ku pokrzepieniu serc”, pan też miał taki zamysł, żeby podbudować trochę ego Polaków?

- Nie uciekam od tych porównań. William Faulkner nawiązał do idei twórczości „ku pokrzepieniu serc” w swojej mowie noblowskiej, stwierdził, że to ważny powód, dla którego się pisze i czyta. Ja się z tym zgadzam. Sienkiewicz budując świat swojej „Trylogii” wybrał w dziejach Polski taki moment, w którym było trochę wiktorii, dzielności, powodzenia. Ja z kolei wziąłem sytuację totalnego czarnego i czerwonego nieszczęścia, czyli nazizmu i bolszewizmu, gdy w 1939 r. Polska znalazła się w żelaznym uścisku dwóch ideologii. I powiedziałem, że to nie było konieczne. Pokazałem, jak nam i reszcie Europy mogłoby być dobrze, a przy tym ocalałyby miliony ludzi. W efekcie Europa byłaby dziś w innym miejscu. W tle ludzie tracą wiarę – jedni tracą wiarę w komunizm, inni w faszyzm. O co idzie bitwa? Nie tyko o to, by Zamek Królewski nie spłonął, żeby Warszawa nie została zburzona, ale o to, że o 50 lat cofnęłoby się zaczadzenie, jakie ludzi ogarnęło, ten cały śmieć ideologiczny ludzi by nie zanieczyścił, nie zaraził. To coś
niewyobrażalnego.

Z Maciejem Parowskim, jednym z największych polskich znawców literatury fantastycznej, współzałożycielem pisma „Fantastyka” rozmawiała Joanna Stanisławska, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (539)