Pomoc nie dotrze na czas? Tylko jedna baza śmigłowców ratunkowych
Wydłużony czas dotarcia do potrzebujących, ograniczony czas lotu i mniejsza liczba rozbitków do zabrania na pokład - tak w skrócie wyglądają skutki wycofania ze służby dwóch śmigłowców, które strzegą bezpieczeństwa na Bałtyku. Marynarka Wojenna od września będzie korzystała zaledwie z jednego punktu stacjonowania maszyn ratujących życie. Tylko stamtąd będą startować załogi na wezwania do pasażerów promów, rybaków czy żeglarzy w całej polskiej strefie brzegowej.
Wraca problem zabezpieczenia przez Polskę zobowiązań z Międzynarodowej Konwencji o poszukiwaniu i ratownictwie morskim. Komplikacje z zakupem nowych maszyn dały znów o sobie znać - i to z dodatkową siłą.
- Dwa ciężkie śmigłowce Mi-14 PŁ/R są wysłużone i muszą przejść kwalifikacje techniczne, a później kolejne prace. Oba wrócą do nas w przyszłym roku - wyjaśnia Wirtualnej Polsce kpt. Marcin Braszak, rzecznik prasowy Dowództwa Gdyńskiej Brygady Lotnictwa Marynarki Wojennej. Niestety oznacza to, że armia będzie miała mniej maszyn i nie może utrzymać dyżurów alarmowych w dwóch bazach: w Darłowie i Gdyni Babich-Dołach.
Zobacz też: Armia marzeń według MON
Dwa punkty działały w tym roku wyjątkowo: tylko przez letnie miesiące z uwagi na turystów.
- Teraz wracamy do sytuacji która trwa od października 2015 roku. Wtedy po raz pierwszy zaczęliśmy pełnić dyżury tylko w jednej bazie. Decyzja formalnie nie jest jeszcze podjęta, ale teraz obsługujemy dwa punkty nadludzkim wręcz wysiłkiem. Musimy też przeszkolić załogi, bo mniejsze śmigłowce wróciły tuż przed sezonem letnim po remoncie z nowymi urządzeniami i nie wszyscy je poznali - tłumaczy ograniczenia rzecznik.
Zagrożenie dla tysięcy
Co gorsza, tym razem do remontu trafią ciężkie maszyny, które przewyższają możliwościami mniejsze Anakondy W-3. - Niestety, z tym się nie da dyskutować - mówi kpt. Braszak.
Co to oznacza w praktyce? Większe zagrożenie dla tysięcy osób, które każdego miesiąca znajdują się na pokładach statków na Bałtyku. Nie dość, że śmigłowiec może mieć np. do pokonania dłuższą trasę z bazy do miejsca akcji (np. lot z Gdyni w okolice Kołobrzegu trwa trzy razy dłużej niż z Darłowa), ale też jego załoga będzie mogła mieć mniej czasu na realną pomoc.
- Rybak z zawałem czy atakiem woreczka musi zdawać sobie sprawę, że na pomoc swoje odczeka... - mówi z sarkazmem Wojciech Łuczak, wydawca magazynu poświęconego sprawom obronności magazynu "Raport-wto". Kierowane do remontu Mi-14 PŁ/R mogą bowiem spędzić w powietrzu do 5,5 godz., czyli aż o dwie więcej niż maszyny typu W-3. Na pokład mogą zabrać też o połowę więcej osób (odpowiednio 19 i 8).
- Wysoko postawieni ludzie rwą sobie włosy z głowy z powodu tych braków - dodaje Łuczak, pytany o skalę zagrożenia i prowadzenie akcji ratunkowej np. w przypadku katastrofy dużej jednostki z pasażerami.
Kiedy nowe maszyny?
Do ratowania życia na Bałtyku potrzeba sześciu-ośmiu nowoczesnych śmigłowców. Ich zakup odkładany jest od lat.
Rozwiązaniem miał być zakup przez Ministerstwo Obrony Narodowej maszyn dla Marynarki Wojennej w ramach przetargu na śmigłowce wielozadaniowe, ale przetarg, w którym wybrano francuskie H225M Caracal, Antoni Macierewicz odwołał. Obiecywał później, że do końca 2016 r. MW otrzyma maszyny Blackhawk z Mielca, ale tak się nie stało.
MON zapowiedziało więc pozyskanie ośmiu maszyn w ramach pilnej potrzeby operacyjnej i teraz analizuje złożone przez dostawców oferty.
- Dyżury alarmowe to też kwestia naszej wiarygodności na Bałtyku. Siłę armii ocenia się m.in. na podstawie jej zdolności do działań na morzu. Tymczasem wciąż słyszymy o nowych planach: przeniesieniu śmigłowców morskich do Straży Granicznej czy - zupełnie przeciwnej - o wydzielenie ratownictwa morskiego ze struktur wojskowych - przypomina Wojciech Łuczak.
- Z ust polityków padają kolejne słowa, a nowych maszyn, jak nie było, tak nie ma - stwierdza ekspert.