Polskim politykom nie opłaca się tu przyjeżdżać
Sikorski z Polakami przy piwie w londyńskim pubie, Napieralski asystujący sprzedawczyni w polskim sklepie spożywczym, albo choćby prezes Kaczyński przemawiający do amerykańskich Polaków przez łącza satelitarne. Takich scen w Berlinie zobaczyć nie można. Podczas, gdy czołowi polscy politycy szturmują w świetle kamer polski Londyn, czy Chicago, Berlin pozostaje na uboczu kampanijnego zainteresowania. Niemiecka Polonia jest za mało "medialna"?
28.09.2011 | aktual.: 28.09.2011 14:46
W Niemczech kampanię wyborczą do polskiego parlamentu zauważyć niełatwo. Chyba, że w polskiej prasie, dostępnej w polskich sklepikach, albo pod polskim kościołem, albo w polskiej telewizji. Bo sami kandydaci raczej się między Renem a Szprewą nie pojawiają. - Bo i po co? - tłumaczy dr. Tytus Jaskułowski, Polak, politolog na Uniwersytecie Technicznym w Dreźnie. - Politycy wiedzą, że Wielka Brytania to bastion PO, w Stanach na silnych zwolenników może liczyć PiS, a Polacy w Niemczech na tym tle są nieco nieokreśleni. Nie podpadają pod żadną z tych kategorii. Dlatego nie opłaca się tu przyjeżdżać - wyjaśnia.
Ich głosy nie mają większego znaczenia
A może szanse ma inna partia, która może w Niemczech zdobyć silną pozycję? Wątpliwe. Trudno się dziwić, że o głosy Polaków w Niemczech politycy nie zabiegają. W 2007 roku kolejki wyborców przed ambasadą polską w Berlinie filmowała niemiecka telewizja. Z komentarzem, że niemiecka Polonia aktywnie protestuje przeciw ówczesnej władzy. Pewnie tak było, w Niemczech zdecydowanie wygrała opozycyjna wtedy PO. Teraz wielu Polaków w stolicy Niemiec zapowiada ten sam wybór.
Jednak tak naprawdę, ani wtedy, ani w tym roku, głosy z Niemiec większego wpływu na władzę w Polsce mieć nie mogą. W 2007 do urn w Niemczech poszło niewiele ponad 15 tysięcy osób. W kraju, w którym ma mieszkać nawet do 2 milionów Polaków, jak przekonują polonijne organizacje, a statystyki potwierdzają obecność pół miliona osób uprawnionych do głosowania, zagłosowało raptem jakieś 3% Polaków.
Wśród nich 34-letnia Iza Wróblewska, Polka z Berlina. Od 17 lat mieszka w Niemczech, tu studiowała, wyszła za mąż za Niemca, urodziła dzieci. Pracuje w branży muzycznej. Na wybory chodzi zawsze. - W zasadzie sytuacja w Polsce mnie mało dotyczy, bo zapewne już nie wrócę - mówi. - Ale tam mieszka moja mama i brat, może moje dzieci zechcą w Polsce zamieszkać. Chciałabym, żeby nasz kraj się jak najlepiej rozwijał. A tak mogę mieć na to wpływ - tłumaczy. Tyle, że takich zdyscyplinowanych wyborców wśród Polaków w Niemczech nie jest dużo.
Do zeszłego piątku w polskich konsulatach zarejestrowało się blisko 5 tysięcy wyborców. Połowa z nich będzie głosować korespondencyjne. Zapewne ostatecznie przy urnach pojawi się więcej osób. Przy każdych wyborach zgłasza się wielu wyborców z zaświadczeniami z miejsca zamieszkania, głównie ludzie czasowo przebywający w Niemczech, studenci, stażyści, pracownicy na kontraktach.
Nie będzie dużej frekwencji
- Na jakieś zawrotne liczby jednak bym nie liczył - uprzedza dr. Jaskułowski, który sam na liście się już zarejestrował. Duża część z pół miliona Polaków, którzy pojawiali się w Niemczech po 2004, to ludzie pracujący, jako opiekunki, sprzątaczki, budowlańcy. Do Berlina przyjeżdżają głównie z Wrocławia, Poznania, czy Szczecina. Pracują od poniedziałku do piątku, w weekendy wracają do domu. Jeżeli zagłosują to tam, i na miejscowych polityków.
Pani Beata już wie, że głosować nie będzie. Od blisko 15 lat pracuje w Berlinie, jako opiekunka. Dwa tygodnie ona, dwa koleżanka. W wyborczą niedzielę jest w domu. - Tam wolę być z rodziną, niż tłuc się do lokalu. I po co? Nic to nie zmieni - uważa. Zresztą, jakby była w tym czasie w Berlinie, też by nie poszła. Albo by pracowała, albo odpoczywała. Zgłaszać się do konsulatu, załatwiać jakieś zaświadczenia, to zbyt dużo zachodu. - Polska emigracja w Niemczech jest inna niż brytyjska - zauważa Grzegorz Rzeczkowski z "Polityki online", który obserwuje kampanie od lat. - Jest w większości gorzej wykształcona, mniej świadoma obywatelsko, nie głosuje nigdzie - wyjaśnia. Trudniej ją zmobilizować, trudniej przeprowadzić akcje wyborcze. Również, dlatego, że Polacy w Niemczech są grupą rozproszoną i niezorganizowaną. A przede wszystkim, mówi Rzeczkowski, "mniej medialną". - Polacy w Niemczech to nie był nigdy temat medialny, tak, jak masowa emigracja młodych Polaków do wielkiej Brytanii - tłumaczy. Polacy podbijający
Wielką Brytanię zaciekawiali. Dlatego politycy często tam jechali. - Kampanijne wyjazdy to chęć przejęcia tego zainteresowania. To kwestia wizerunkowa - dodaje. Pod względem wizerunkowym Niemcy i niemiecka Polonia wiele politykom nie mogą zaoferować.
Niezbyt medialni wyborcy
Sami politycy oczywiście tego nie powiedzą. Większość z nich, zapytana przez Wirtualną Polskę o plany wizyty w Niemczech, odpowiada wymijająco: "osobiście nie planuję", ale od razu z zastrzeżeniem, że niemiecka Polonia jest oczywiście bardzo ważna. Zazwyczaj ze wskazaniem na działalność polityka z własnej partii, który się nad Szprewą regularnie angażuje. Choćby w ramach senackiej Komisji ds. Polonii, czy Międzyparlamentarnej Grupy Polsko-Niemieckiej, przeciętnemu Polakowi zupełnie nieznanych.
Faktem jest, że o ile w każdej partii za kampanie w USA, Wielkiej Brytanii, czy krajach Beneluksu, odpowiada konkretny koordynator, to Niemcy pozostają bezpańskie. Andreas Huebsch, wydawca "Samego życia", dwutygodnika polskojęzycznego w Niemczech, wielkiego zainteresowania pozyskaniem głosów rodaków nie widzi. - Jeszcze w lecie reklamą wyborczą zainteresowała się PSL, to wszystko - wyjaśnia. Do kilkorga polityków z Polski zgłosił się w tym roku Konwent Organizacji Polskich. Odzew nie był oszałamiający. Do Berlina przyjechała Jolanta Hibner z PO i Władysław Kozakiewicz z PSL. Ale fakt ich przyjazdu umknął większości niezwiązanych z Konwentem Polakom, czyli w samym Berlinie jakieś kilkudziesięciu tysiącom.
Jak nie PO i PiS, to o głosy niemieckiej Polonii postanowił zawalczyć inni aktorzy polskiej sceny politycznej. W Berlinie z wyborcami spotka się Ryszard Kalisz, jedynka na liście SLD w Warszawie, na którą głosować będą Polacy za granicą. Podobno przyjazd planuje też drugi na tej liście Marek Balicki. W ramach kampanii nakierowanej na Polaków w Niemczech, w spotach wyborczych dostępnych w internecie zwraca się do nich Andrzej Niemczyk, trener kadry siatkarek, przez lata mieszkający w tym kraju, dziś kandydat SLD.
Do walki rusza SLD i PSL
O nowe głosy wśród niemieckich Polaków lewica walczy z ludowcami. PSL, do tej pory w Warszawie przegrywająca, postanowiła trikiem zdobyć mandaty w tym okręgu. Na liście warszawskiej umieściła prawie samych kandydatów polonijnych. Z Niemiec jest ich dwóch, w tym na pierwszym miejscu Władysław Kozakiewicz. Drugi kandydat, Włodzimierz Jaśniak, obiecuje walkę o uznanie Polaków w Niemczech za mniejszość narodową. Czy to przyciągnie wyborców? Też wątpliwe. Młodej emigracji te pytania przeważnie nie interesują, wśród starszej ta kwestia ma, co prawda trochę zwolenników, ale wielu z nich nie może głosować, bo straciło obywatelstwo.
Izę Wróblewską kwestia mniejszości nie interesuje. Interesują ją te same problemy, co Polaków w kraju: rynek pracy, szkolnictwo. Będzie głosować na PO, jak poprzednio. Nie, dlatego, że ich tak dobrze ocenia, ale dlatego, że hasła innych partii uważa za gorsze. Za spotkaniami z politykami nie tęskni. Wystarczy to, co widzi w telewizji. Pani Beacie też nie przeszkadza, że politycy nie przyjeżdżają. - Szkoda by mi było na nich czasu - twierdzi.
Z Berlina dla polonia.wp.pl
Agnieszka Hreczuk