Polskie kobiety na Syberii
• Zofię Chońską i Marię Czerwińską deportowano w głąb Związku Sowieckiego
• Ich tragiczne losy mogą być symbolem gehenny setek tysięcy Kresowiaków
07.09.2016 18:34
''Maryleczko moja droga! Jestem pełna radości, że po dwóch latach z czubem mogę do Ciebie, kochana, odezwać się! Radość niedająca się opisać'' - to początek listu, który w rodzinie przechowywany jest niczym relikwia. Został napisany 23 marca 1942 r., po podpisaniu paktu Sikorski-Majski i ogłoszeniu amnestii dla Polaków deportowanych do Związku Sowieckiego. Z listu bije szczęście, poczucie ulgi. Przekonanie, że koszmar minął. Że przyszedł ratunek. Niestety, tak nie było. Życie przyniosło wielkie rozczarowanie i wielką tragedię. Obie panie - zarówno autorka listu, jak i jego adresatka - wojny nie przeżyły. Nie dane im było wrócić. Ich mogiły do dziś znajdują się na obcej ziemi, tysiące kilometrów od domu.
Próba ucieczki
Charakter pisma jest lekko niewyraźny, za co autorka listu - Zofia z Peretiatkowiczów Chońska - z góry przeprasza. Pisze z rozklekotanego, trzęsącego się pociągu, który wlecze się, przecinając stepy sowieckiego Uzbekistanu. Pociąg zmierza w kierunku Persji. W stronę wolnego świata, w stronę ocalenia. List powstaje w Niedzielę Palmową, Chońska wkrótce opuści nieludzką ziemię.
Aresztowali ją dwa lata wcześniej, w lutym 1940 r. Stało się to podczas drugiej próby ucieczki spod okupacji sowieckiej do kontrolowanego przez Niemców Generalnego Gubernatorstwa. Pod ''władzą robotniczo-chłopską'' żyć się nie dało, wszystko wydawało się lepsze niż bolszewizm. Niż czerwony terror, strach, głód, nędza i wszechobecne kłamstwo.
Pierwsze podejście zakończyło się fiaskiem. Zofia Chońska, wraz z synem Wacławem i grupą innych Polaków, próbowała przekroczyć linię demarkacyjną w pobliżu Przemyśla. Przewodnik miał być solidny. Okazało się jednak, że był pijany w sztok. Źle wybrali sobie termin przejścia. Był sylwester, tej nocy rozpoczął się nowy 1940 r.
Żona przewodnika, która towarzyszyła uciekinierom, wprowadziła wszystkich w błąd. W pewnym momencie stanęła i powiedziała, że są już po stronie niemieckiej. Zmęczeni długim marszem ludzie postanowili odpocząć, a najmłodszych i najsilniejszych, Wacława wraz z kolegą, wysłali do pobliskiej wsi, by poszukali sani niezbędnych do podróży na Zachód. Nagle rozległ się huk wystrzału. Jeden, drugi, trzeci. Po chwili krzyki. Nie było sensu uciekać. To sowieccy pogranicznicy otoczyli grupę. Do dziś nie wiadomo, czy stało się to na skutek przypadku, czy żona przewodnika okazała się zdrajczynią. Sowieci aresztowali wszystkich oprócz Wacława i jego kolegi. Strzelali jeszcze za chłopcami, ale udało im się zniknąć w ciemnościach. Nie zdążył pożegnać się z matką. Już nigdy się nie zobaczyli.
To były pierwsze miesiące okupacji. Panował bałagan, mnóstwo ludzi próbowało przechodzić to na jedną, to na drugą stronę. Sowieci nie bardzo nad tym panowali i zdarzały się jeszcze cuda. Zofia Chońska po przewiezieniu do Lwowa została wkrótce wypuszczona na wolność. Oczywiście nie zrezygnowała z zamiaru przedarcia się do Warszawy. Drugą próbę ucieczki podjęła miesiąc później. Niestety i tym razem szczęście jej nie dopisało. Sowieci dopadli ją przed granicą. Znowu przewieziono ją do Lwowa, tym razem jednak trafiła przed sąd. Był to oczywiście sąd sowiecki. A więc bez prawa do obrony. Za próbę ucieczki z ''raju'' dostała trzy lata więzienia.
''Co do mnie, Maryleczko - pisze w liście - to przeżyłam całą gehennę, a aby ująć ją słowami i czasu mi brak, i wzdrygam się na samą myśl o tem. Zwiedziłam w ciągu osiemnastu miesięcy osiem więzień. Dość chyba. Potem miałam zesłanie na północy. Praca ciężka, głód, przeżycia więzienne wywołały bardzo silną awitaminozę. Dwa razy umierałam. Raz wyzdrowiałam w dzień świętego Wacława, a po raz drugi było gorzej''. Była więziona m.in. w obozach w Dniepropietrowsku i Chersoniu. Gdy zwolniono ją w sierpniu 1941 r., ledwo trzymała się na nogach.
Po amnestii Zofia Chońska została wezwana do świeżo otwartej polskiej ambasady w Moskwie. Dostała tam pracę i wkrótce - razem z całym korpusem dyplomatycznym - ewakuowano ją do Kujbyszewa. Pod rogatki Moskwy podjeżdżały już niemieckie patrole. Rosję znała dobrze z czasu I wojny światowej. Jej mąż pracował w wileńskim banku, jego pracownicy w 1914 r. zostali ewakuowani w głąb cesarstwa. Mieszkała m.in. w malowniczym Baku i Batumi. Teraz mogła zobaczyć, co blisko ćwierć wieku komunizmu zrobiło z Rosją. Była tym przerażona. Chońska trafiła do Uzbekistanu, gdzie zachorowała na awitaminozę ropną. Organizm był wycieńczony do granic możliwości. Cudem uniknęła śmierci.
''W tej chwili jestem już prawie zdrowa - pisała w liście - ale niestety [jestem] po operacji pod narkozą usunięcia lewego oka. Cios wielki dla mnie, ale ofiarowałam to za mego ukochanego Wacka i Ojczyznę. I dlatego też staram się nie zatrzymywać nad tym więcej, bo może Bóg od nas - matek polskich - ofiar dziś żąda''.
Polski Cmentarz w Teheranie, na którym pochowani są wychodźcy polscy, którzy opuścili ZSRR w trakcie ewakuacji armii Andersa w 1942 r. fot. Wikimedia Commons
Kiedy Zofia Chońska odzyskała siły, nadzorowała ewakuację polskich rodzin do Persji. Statki z ocalałymi odchodziły z Krasnowodska nad Morzem Kaspijskim. Sama wydostała się z ZSRS na przełomie marca i kwietnia 1942 r. Niestety, więzienne przeżycia okazały się ponad jej siły. Chociaż udało jej się wyrwać ze szponów Stalina, nie dane jej się było cieszyć z wolności. Zmarła 21 kwietnia w szpitalu dla polskich uchodźców w Teheranie. Niemal dokładnie miesiąc po wysłaniu listu. Przyczyną śmierci był tyfus. Przekaz rodzinny mówi, że konając na obcej ziemi, przekazała polskiej pielęgniarce, która opiekowała się nią w szpitalu, rodowy sygnet, obrączkę i kilka innych drobiazgów. Poprosiła, aby przesłała je Wacławowi. Niestety, kobieta ta nie wywiązała się z misji. Może nie mogła, może nie chciała. Pamiątki przepadły.
Zofia Chońska została pochowana na polskim cmentarzu w Teheranie. Jej grób znajduje się tam do dziś. Kamieniarz, który wyrył jej nazwisko na płycie nagrobnej, zrobił literówkę. Napis głosi, że osobą złożoną do grobu była ''Zofia Chańska''. W chwili śmierci miała 57 lat. Jej los może służyć za symbol doświadczenia Polaków, którzy w 1939 r. znaleźli się pod czerwoną okupacją. Dla mnie tragedia Zofii Chońskiej ma zaś wymiar szczególny. Była bowiem moją ciotką i jej historia towarzyszyła mi od dziecka.
Adresatka
Jedyny zachowany list Zofii Chońskiej z zesłania napisany został do jej ciotecznej siostry Marii z Grocholskich Czerwińskiej. Ona również została wywieziona przez bolszewików. Z domu we Lwowie zabrano ją z dwojgiem małych dzieci, Janką i Olesiem.
Ta część rodziny została wyjątkowo pokiereszowana przez wojnę. Starszy syn Marii, Julian, był zawodowym oficerem Marynarki Wojennej. W 1939 r. bronił Helu przed Niemcami i resztę wojny spędził w oflagu w Woldenbergu. Z kolei mąż Zygmunt Czerwiński był burmistrzem Ołyki, szambelanem papieskim i działaczem Związku Ziemian na Wołyniu. A więc dla bolszewików ''wrogiem ludu''. Aresztowany w Łucku, został w 1940 r. zamordowany w ramach zbrodni katyńskiej.
Marii nie udało się wydostać z nieludzkiej ziemi razem z Andersem. W Sowietach wegetowała sześć długich lat. Dopiero w 1946 r. wsiadła do pociągu, którym miała zostać przewieziona do komunistycznej Polski. O powrocie do domu mowy być nie mogło. Wołyń znalazł się pod sowieckim zaborem. Jechała więc do obcego kraju.
Nie dane było jej tam dotrzeć. Zmarła 25 marca w drodze, w pobliżu Tuły. Polacy podróżujący tym transportem musieli zrzucić się na samogon i przekupić maszynistę, żeby zatrzymał pociąg i pozwolił córce pochować matkę. Spoczęła w pobliżu torów, w bezimiennej mogile.
''Żebym chociaż mogła być bliżej Ciebie, Maryleczko - pisała w 1942 r. Zofia Chońska do Marii Czerwińskiej. - Serca nasze cierpią jednakowo, ale ufajmy, że Bóg nas nie opuści i wróci do naszych ukochanych. Całuję Cię z całego serca, wraz z Janką i Olesiem, tak gorąco, jak kocham Was moi drodzy. To nasze rozstanie jest tymczasowe. Do widzenia w Podbereziu, Hati i Warszawie i we wspólnej pielgrzymce do Częstochowy. Śniłam, że 2 lipca tam miałam być z Tobą''.
Ulotka na rzecz pomocy Polakom w ZSRR z widocznym napisem: "Pomóż Polakom w Rosji" fot. NAC
Dwa dwory
Hat’ i Podberezie, o których pisała Zofia Chońska, to dwa - położone w bliskim sąsiedztwie - wołyńskie dwory. Maria Czerwińska mieszkała w Podbereziu, a Zofia Chońska w Hat’. Majątek ten był własnością jej i jej brata Kazimierza Peretiatkowicza.
Goście z Warszawy, Lwowa, Wilna czy Stanisławowa, którzy chcieli odwiedzić Hat’, przyjeżdżali koleją do pobliskiego Łucka. Tam przysyłano po nich konie. W Łucku można było przenocować przed dalszą podróżą w pięciopokojowym (nie mylić z pięciogwiazdkowym) hoteliku Goldberga, poczciwego i powszechnie lubianego Żyda. Pewnego razu Zofia Chońska zatrzymała się tam na noc i zauważyła, że jej pościel jest nieświeża. Gdy zwróciła na to uwagę, pan Goldberg, który znał wszystkich mieszkańców okolicznych majątków, powiedział ze zdziwieniem: ''Uś, a co to pani szkodzi. Tydzień temu spał w tym łóżeczku brat pani dziedziczki''.
Brat Zofii Kazimierz Peretiatkowicz był barwną, malowniczą figurą. W czasie rewolucji wstąpił do polskiej samoobrony na Rusi i walczył jako oficer w oddziale legendarnego rtm. Feliksa Jaworskiego. Bronił polskich dworów na Podolu przed zbolszewizowaną tłuszczą. Po rozbrojeniu oddziału powrócił na rodzinny Wołyń. Długo jednak nie zagrzał miejsca. W 1920 r. zgłosił się jako ochotnik do wojska. Znowu walczył pod rozkazami Feliksa Jaworskiego, którego oddział wszedł w skład grupy uderzeniowej Józefa Piłsudskiego. Grupa ta przesądziła o wyniku wojny, uratowała Polskę i pół Europy przed komunizmem. Po wojnie Peretiatkowicz powrócił na Wołyń. Majątek Hat’ po przejściu bolszewików był w gruzach. Należało odbudować dwór i zacząć wszystko od nowa.
W sąsiednim majątku Skurcze mieszkał młodszy brat Kazimierza Michał Peretiatkowicz. O ile Kazimierza rusińscy włościanie uwielbiali, o tyle Michała nienawidzili. Kazimierz fraternizował się z wsią, po udanych żniwach kupował chłopom rowery. Przejeżdżając konno przez wsie, lubił sobie ucinać pogawędki, pamiętał imiona włościańskich dzieci. Michał był jego przeciwieństwem. W Skurczach relacje na linii dwór - wieś były niezwykle napięte. Doszło do tego, że Michał na noc musiał spuszczać psy i utrzymywać uzbrojoną straż. We dworze wstawił mleczne szyby w oknach. Wieś była skomunizowana, wrogo nastawiona do ''polskich panów''.
17 września 1939 r. świat polskich dworów legł w gruzach. Wielkim paradoksem było to, że fatalne relacje Michała z chłopami uratowały mu życie. A świetne relacje, jakie z wsią utrzymywał Kazimierz, go zgubiły. Gdy Michał usłyszał w radiu, że wkroczyli bolszewicy, siedział akurat z rodziną przy obiedzie. Jednym z domowników była Irena Herbich, moja babcia.
''Do dzisiaj pamiętam, co tego dnia było na obiad - opowiadała. - Zupa, a potem baranina z buraczkami i kompot z jabłek. Gdy usłyszeliśmy, że Armia Czerwona przekroczyła granicę Polski, za stołem zapadła grobowa cisza. Po chwili wuj Michał odsunął krzesło, wstał i powiedział spokojnym tonem: 'Za godzinę nas tu nie ma'. Nikt nawet nie tknął drugiego dania. Wszyscy zerwali się od stołu, pozostawiając parujące talerze. Wuj otworzył wszystkie stajnie, poodwiązywał konie i wypuścił je na zewnątrz. Niech lecą, byle nie dostały się w ręce wroga. Potem poszedł do młockarni, wykręcił manometr z kotła i wyrzucił go do studni. W ten sposób cała maszyna była nie do użytku. Zabraliśmy to, co najbardziej potrzebne, i opuściliśmy dom. Nawet nie zamykaliśmy drzwi. Nie miałoby to najmniejszego sensu. Sami zaprzęgliśmy wozy i wyjechaliśmy tyłem przez ogród. Tak, aby na wsi nikt się nie zorientował. Decyzja wuja uratowała nam życie''.
Michał wraz z rodziną dotarli do Warszawy. Kazimierz Peretiatkowicz został. Od razu, 17 września, przyszli do niego chłopi i zapewnili, że nie dadzą go bolszewikom skrzywdzić. Powiedzą komisarzom, że był ''ludzkim panem'', i nie stanie mu się nic złego. Poprosili, żeby został i ten się zgodził. Rzeczywiście przez 10 dni zostawiono go w spokoju, ale potem przyjechało NKWD i go aresztowało. Nikt nie śmiał zaprotestować.
Wuj Kazimierz został zgładzony w ramach operacji katyńskiej. Tak jak mąż Marii Czerwińskiej został zakopany w zbiorowej mogile w Bykowni pod Kijowem. Michał Peretiatkowicz zmarł już po wojnie, w 1946 r. Ich majątki zostały bezpowrotnie utracone. Po upadku komunizmu i powstaniu niepodległej Ukrainy członkowie rodziny czasami jeżdżą na Wołyń. Z dworów - Hat’, Skurcza i Podberezia - niemal nic nie zostało. Tylko porośnięte gęstymi krzewami szczątki fundamentów.
###Polecamy również: Oficerowie Wojska Polskiego żydowskiego pochodzenia zamordowani przez NKWD w Bykowni