Polski żołnierz umierał - gdzie było wsparcie?
Sześć godzin walki z talibami, podczas których zaginął dowódca polsko-afgańskiego patrolu. Potem kilkanaście godzin poszukiwań, które przyniosły tragiczne wieści - kpt. Daniel Ambroziński nie żyje. Dlaczego walki trwały tak długo; kiedy powinno pojawić się wsparcie? - pytamy dowódcę GROM gen. Romana Polko.
W poniedziałek o 8 rano czasu afgańskiego zaatakowano 60-osobowy patrol polsko-afgański. Podczas starcia okazało się, że zaginął dowódca patrolu, kpt. Daniel Ambroziński. O 4.30 czasu lokalnego znaleziono jego ciało. Kpt. Ambroziński zmarł od ran postrzałowych. Zostawił żonę i córkę.
WP: Jak wyglądają procedury podczas takiej akcji? Dlaczego walki toczyły się aż kilka godzin?
Gen. Roman Polko: Ta sprawa budzi cały szereg pytań: dlaczego trwało to tak długo, kto właściwie dowodził akcją, jak mógł zaginąć dowódca, jaki to był patrol - bojowy czy szkoleniowy? Jeśli był to patrol szkoleniowy, dlaczego wyszedł na niesprawdzony teren, jeśli bojowy, jakie były warianty zapasowe w razie zasadzki?
Spekuluję jedynie, że dowódca mógł zostać wyeliminowany w pierwszych chwilach walki – może wypatrzył go snajper wroga, może został zabity przez zdrajcę. To mogło spowodować chwilowy chaos, ale w wojsku w takim momencie polega się na tzw. łańcuchu dowodzenia i kontrolę przejmuje następny rangą wojskowy. Dodatkowym utrudnieniem w opanowaniu sytuacji mogła być bariera językowa, był to patrol mieszany.
WP: Kiedy powinno się pojawić wsparcie?
- Nie wiem, czy w ogóle pojawiło się wsparcie ze śmigłowców, natomiast siły natychmiastowego reagowania przyszły na tyle późno, że całe zdarzenie trwało aż sześć godzin. Jestem daleki od osądzania, bo w ferworze walki zdarzają się błędy, ale trzeba je przeanalizować, żeby wyciągnąć wnioski na przyszłość.
Mam pretensje do struktur NATO, gdzie większość krajów chowa się za ograniczeniami narodowymi. Inne wojska nie wychodzą w tak trudny teren, nie prowadzą tak dynamicznych działań, jak nasi żołnierze. Nasi sojusznicy dysponują wielokrotnie większym potencjałem militarnym niż talibowie. Mimo to Polacy nie mogli liczyć na tak silne wsparcie, jakie np. miał GROM w Iraku, gdzie w ciągu 5-10 minut w razie zagrożenia pojawiały się amerykańskie śmigłowce bojowe typu Apache.
WP: Kpt. Ambroziński był uznany początkowo za zaginionego, czy można zostawić żołnierza na polu walki?
- Dowódcę zawsze się chroni. Nigdy nie zostawia się również towarzysza broni na polu walki, ale podczas akcji zdarzają się różne sytuacje. Być może kapitan nie został porzucony, ale sam podjął jakieś wyzwanie, bo chciał zlikwidować źródło zagrożenia i żołnierze stracili z nim kontakt.
WP: Pojawiły się sugestie, że żołnierze powinni nosić specjalne chipy, dzięki którym byłoby łatwiej ich zlokalizować.
- Moim zadaniem, nie ma takiej konieczności. W wojsku działa system, w którym partner odpowiada za partnera. Nie wolno pozwolić, by ranny żołnierz trafił w ręce wroga, aczkolwiek w trakcie walki bywa różnie.
WP: Czy do Afganistanu powinno polecieć więcej polskich żołnierzy?
- Wysiłek, jaki ponosi Polska, jest wystarczający. W Afganistanie są wojska 42 nacji, najwięcej jest wojsk amerykańskich, ale gdyby pozostałe kraje wysłały po dwa tysiące żołnierzy jak my, potencjał sojuszu byłby dużo większy.
Rozmawiała Małgorzata Pantke