Polski curling
Wszystkich, którzy jeszcze się nie zorientowali pragnę poinformować, że w Turynie trwają Zimowe Igrzyska Olimpijskie. Zawodnicy ze Stanów Zjednoczonych, Rosji, Austrii i Estonii zdobywają tam zasłużone złote medale w różnych dziwnych konkurencjach. Na szczęście złote medale to nie wszystko. Mam nadzieję, że większość Polaków zapamięta tę olimpiadę głównie dzięki naszej skeletonistce Monice Wołowiec, która na metę przyjechała piętnasta. Czyli ostatnia.
Wołowiec to twarda dziewczyna, która jeździ na metalowych sankach głową do przodu z prędkością 130 kilometrów na godzinę (może minimalnie wolniej, bo 130 kilometrów na godzinę jeżdżą złoci medaliści). Do tego Wołowiec nie ma trenera, sama zarobiła pieniądze na wyjazd do Turynu, sama musiała też nosić sobie sanki na trening (dopiero podczas zawodów prezes jakiegoś-tam-polskiego-związku-ludzi-zjeżdżających-z-olimpijskich-górek przydzielił jej pomocnika do noszenia sanek. Aż dziw, że Wołowiec nie musiała sama gotować sobie zupy, mieszkać we własnym namiocie pod skocznią w Pragelato i kupować biletu na swoje zawody.
Mimo tych wszystkich trudności, i mimo – no cóż, nie oszukujmy się – obiektywnie niezbyt wielkich szans na wejście do czołowej trzynastki, Wołowiec zdecydowała się wziąć sanki i pojechać na olimpiadę. I spotkała ją za to wielka nagroda. Czytałem opinie Internautów pod wiadomością o ostatnim miejscu Wołowiec i – wydaje mi się, że ostatni polski sportowiec, który mógłby liczyć na tak wiele kibicowskiej życzliwości żył w czasach, gdy jeszcze nie było Internetu.
Oczywiście bardzo ważne w historii Moniki Wołowiec jest to, że jest ona sobie sama saneczkarką, trenerem i prezesem. Sympatię kibiców zdobyła na pewno w dużej mierze dzięki temu, że nie była interfejsem jakichś niejasnych działaczy, którzy w zawodniku widzą głównie powierzchnię reklamową i pretekst do tego, by przejechać się za darmo na dwa tygodnie do północnych Włoch.
Ale jest jeszcze jedna sprawa, na którą warto zwrócić uwagę – magia ostatniego miejsca. Wołowiec udało się coś, co jeszcze nie udało się w Turynie żadnemu polskiemu zawodnikowi. A przecież najgorsi zawodnicy nierzadko przechodzili do historii na równi z najlepszymi. Choć w nieco innym tempie.
Myślę, że wielu kibiców skoków narciarskich pamięta reprezentanta Wielkiej Brytanii w tym sporcie - Eddiego "Orła" Edwardsa. Przez kilka lat zajmował regularnie ostatnie miejsce na wszystkich zawodach, do których został dopuszczony. Innym ważnym zawodnikiem z ostatnich miejsc był pewien Duńczyk, który w 1973 roku wystartował w Wyścigu Pokoju – sam jak Monika Wołowiec (był w o tyle lepszej sytuacji, że roweru nie trzeba nosić). Przez kilkanaście etapów przyjeżdżał na metę tuż przed autobusem z napisem "koniec wyścigu" (z trudem załapywał się na bankiety). A jednak dojechał do końca (w przeciwieństwie do Edwardsa, któremu zdarzało się nie dojechać do końca skoczni). Mało tego – Duńczyk z etapu na etap był coraz bliżej czołówki, gdyż z wyścigu wycofywali się kolejni zawodnicy. O Duńczyku powstał nawet film, tak jak o Jamajczykach, którzy na którejś z olimpiad zajęli ostatnie miejsce w bobslejach.
Gdy słyszymy takie historie, zaczynamy wierzyć w to, że olimpijska idea barona de Coubertin wciąż żyje, że liczy się udział, a nie wynik (a tym bardziej wynik finansowy. A tym bardziej wynik finansowy prezesa). Powstał nawet specjalny olimpijski blog, w którym opisywani są zawodnicy z ostatnich miejsc. Algierska alpejka, chińscy skoczkowie, tajlandzki biegacz narciarski, chilijska biatlonistka, ale też Niemcy, Austriacy, Francuzi. Polski Komitet Olimpijski nie postarał się zbytnio i w blogu figuruje tylko jedyna Polka. A przecież w polskich sportach zimowych drzemią takie możliwości. Mamy naprawdę duże szanse, by za cztery lata powalczyć o więcej ostatnich miejsc – w jakichś snowboardowych podskokach, czy saneczkarstwie figurowym, czy innym hokeju na czas.
Dewiza, która przyświeca blogowi brzmi: Świętujmy zdobywców ostatnich miejsc. Ponieważ oni tam są, a wy – nie. I to jest mrożąca krew w żyłach prawda. My wszyscy, którzy od kilkunastu dni biadolimy nad stanem polskich zimowych sportów, udowodnijmy, że potrafimy czynnie włączyć się w olimpijską ideę. Ja na przykład mogę za cztery lata pojechać do Vancouver jako członek reprezentacji Polski w curlingu. Choćby jako ten kamień co się tak obija po tym lodzie. W tym mam nawet pewne doświadczenie.
Krzysztof Cibor, Wirtualna Polska