"Polska telewizja dręczy widzów. Nie da się bez tego żyć?"
Polacy są fajni, lecz nie zdają sobie z tego sprawy i żyją w stanie mesjanistycznej frustracji. Odwrotna prawidłowość dotyczy polskich polityków, którzy są beznadziejni, ale w ich przekonaniu stanowią elitę ludzi najmądrzejszych z całej wsi. Z naciskiem na wsi. Ci drudzy zatruwają życie tym pierwszym i tak powstaje legenda naszego kraju - pisze Piotr Czerwiński w felietonie dla Wirtualnej Polski.
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Podczas niedawnych odwiedzin ojczyzny z okazji McŚwiąt DJ Mikołaja, dawniej znanych jako chrześcijańskie święta pojednania, popełniłem zasadniczy błąd w sztuce przetrwania w Bulandzie: włączyłem telewizor. Zamierzałem aktualizować swoją wiedzę na temat tendencji w polskiej reklamie, ale telewizor dołożył starań, żebym pożałował swojej decyzji. Przywitał mnie słowami "Maciarewicz" i "specjalna komisja", i jak pragnę pokoju na świecie z widokiem na morze, tylko przez szacunek dla matczynej kuchni nie zwymiotowałem pierogów z kapustą. Potem było już tylko lepiej: rzygał telewizor. Na pierwszy ogień poleciał z tradycyjnymi przystawkami w postaci zestawu Tusk & Kaczyński, jednym tchem wyrzucając z siebie słynne akronimy zakładów, produkujących wymienione specjały. Kiedy myślałem, że już mu starczy, on dopiero się rozkręcał. Zaatakował mnie legendami hard rocka z grupy SLD, które wykonały fragmenty swojego największego szlagieru pod tytułem "Koalicja we wszystkich formach,
czasach i odmianach". Potem prezenter przerwał na moment ciągłą artykulację litery "y", by donieść, że idą święta, następnie z telewizora popłynęli politycy w liczbie stu dwudziestu pięciu, których złośliwie zmuszono, by zaśpiewali chociaż dwa dźwięki z ulubionej kolędy. Był to znak, by pożegnać się z polską telewizją i zająć się polskimi pierogami. Zawsze lubiłem ekstremalne wyzwania, ale nawet ja mam swoje limity wytrzymałości. Wieczorem przełamałem obrzydzenie i włączyłem telewizor raz jeszcze, licząc na to, że już się odtruł i płyną z niego jakieś inne treści. Wyskoczył z niego następny prezenter, zapowiadający polityczną dyskusję z widzami na temat tego, że Polska żyje ciągłym konfliktem politycznym. Jestem przekonany, że zaraz potem nastąpiła emisja politycznej dobranocki o Bolku i Lolku, którzy wystąpili z partii i stanęli przed komisją lustracyjną IPN. Bo że kabaret wieczorny był o polityce, tego jestem pewien niemal na bank. W polskich mediach o polityce jest wszystko: jest o niej nawet niniejszy
felieton, ponieważ opowiada o polskich mediach.
Nie wiem z jakiego powodu polska telewizja tak dręczy swoich widzów polityką, ale najwyraźniej jest na nią duży popyt, w przeciwnym razie ktoś w radach programowych strzelałby gola do własnej bramki. Choć przyznaję po blisko dwóch dekadach pracy dla mediów, że w ogóle by mnie to nie zdziwiło. Z drugiej strony wciskając ludziom ciemnotę, można świetnie ten popyt na rzeczoną ciemnotę wykreować i skłonny jestem raczej pokłonić się tej teorii spiskowej, bo nie wierzę, że jest to efekt uboczny jakiegoś grupowego masochizmu. Fakt jest faktem: gdyby usunąć politykę z polskiej telewizji, zostałyby już chyba tylko reklamy, których w końcu nie zobaczyłem, przegrawszy batalię z własną cierpliwością.
Czy naprawdę nie można żyć bez tego cyrku? Sześć lat temu, kiedy wyjeżdżałem z Polski, ci sami ludzie mówili dokładnie to samo na te same tematy. Mało tego, ich gadanina tak samo nijak się nie przekładała na żadne efekty. Dla wzmocnienia tych braków efektu, oprócz wymyślania sobie w talk-showach i na innych imprezach sponsorowanych, raz na pół roku urządzali sabaty w postaci "specjalnych komisji", aranżowanych tak, by zespół ludzi bez kompetencji związanych z przedmiotem obrad podejmował śmiałe wątki własnego braku kompetencji i żył z tego za pieniądze podatnika. W całej swej nijakości, byli znani z tego, że są znani i nie różnili się w tym temacie od większości gwiazd estrady oraz innych osób publicznych, z tym jedynie zastrzeżeniem, że nie mieli plastikowego biustu. Istnienie polityki było w Polsce jedynym sensem jej istnienia i obiecywałem sobie, że przecież to tylko chwilowe, bo ciemny lud zachłysnął się demokracją i uwierzył w moc decydowania o swoim losie, ale za kilka lat przejrzy na oczy i przestanie
podniecać się tym pieprzeniem z piedestału, no bo w końcu ile można. Mimo to nie byłem w stanie dłużej czekać na ten moment i opuściłem Rzeczpospolitą, odtąd decydując o swoim losie wyłącznie we własnym zakresie. Długo nie sprawdzałem, jak się sprawy mają, na tej samej zasadzie, jak nie sprawdza się rany pod opatrunkiem, w obawie że krew jeszcze nie zakrzepła albo że coś się paskudzi. Ale po sześciu latach stwierdzam, głowę zwieszając niemy, że nic się nie zmieniło, nikt nie zmądrzał, nikt niczego nie naprawił i nikt nie jest ani krztyny mniej nijaki. A co najważniejsze: nigdy nie będzie inaczej, ponieważ nie zmienili się też ludzie, którzy są tak rozgoryczeni, że nadal pozwalają się ciągać za nos. Myślę, że to się może skończyć gangreną, jak bum cyk-cyk.
Na szczęście nikt nie każe w tym kraju ustawowo oglądać specjalnych komisji i można na ten przykład wyjść na świeże powietrze, bo takie przynajmniej mi się wydawało, ponieważ był wtedy mroźny dzień. Można wtedy dokonać wielu spostrzeżeń pozatelewizyjnych, które również są takie same, jak przed laty. Od ludzi na ulicy dowiedziemy się zatem, kto jest wszystkiemu winien, a także kto za tym wszystkim stoi i od kogo wziął za to pieniądze, a przede wszystkim komu je ukradziono. A Bóg patrzy i nie grzmi, a za rok to wszystko się zmieni, bo ja zagłosuję na tego co trzeba, a tamten co stoi obok to mój sąsiad i to jest świnia, bo on zagłosuje na tamtego drugiego. I tak dalej, w ten deseń, bez końca. Nawet napisy w publicznych szaletach odnoszą się głównie do krajowej polityki i tylko tam krajowa polityka wygląda naprawdę zabawnie.
W Ameryce jakiś kopnięty czesiek-onanista, który naoglądał się za dużo gier komputerowych i filmów akcji, wpada z karabinem do szkoły i strzela do nauczycieli. W Polsce emeryci, którzy naoglądali się za dużo polityki w telewizji, wpadają do siedzib nielubianych partii i zabijają urzędników. Jaki kraj, takie frustracje.
Miło było wpaść do kraju dzieciństwa i naoglądać się za dużo tego wszystkiego. Wróciwszy do Irlandii będę miał na długie miesiące cudotwórczy zapas zbawiennego przekonania, że moja szklanka z Polską jest tylko w połowie pusta i że dobrze robię, pijając tę nalewkę tak rzadko. Za dużo płynów to w końcu też nie jest zdrowy tryb życia. A poza tym telewizor nie rzyga na mnie specjalnymi komisjami. Zdarzają mu się jedynie torsje specjalnych wydań "Przyjaciół", powtarzanych po raz osiemnasty od czasu gdy serial zszedł z ekranu, do tego stopnia, że zaczynam w codziennych rozmowach cytować mimowolnie pełne kwestie Chandlera Binga. Zawsze to ciekawiej, niżbym miał zapamiętywać cytaty z obrad jakiejś specjalnej komisji.
A wracając do reklamy, to co tam w niej słychać? Za moich czasów królowały proszki do prania, które były lepsze od zwykłego proszku i z tego, co pamiętam, sam zwykły proszek nigdy nie wystąpił w żadnej reklamie, pozostając incognito. Zapamiętałem też hegemonię piwa bezalkoholowego, dostępnego tylko w browarze, bardzo małymi literkami. Nie mówcie mi tylko, że reklama też jest teraz w całości polityczna. Jak słowo daję, to by już było politycznie niepoprawne.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski,Piotr Czerwiński Kropka Com