Polska pomaga uchodźcom i przegrywa. Ponoszą nas emocje tam, gdzie trzeba umieć grać
Napływ imigrantów i uchodźców jest jednym z najgorętszych tematów debaty politycznej w Europie i w Polsce. Emocje często przesłaniają obraz. Realne problemy prawdziwych ludzi zostały zepchnięte na dalszy plan politycznych potyczek. Nikt się już nie zastanawia komu, jak i za ile pomagać. Polska nie ma się przy tym czego wstydzić, tyle że zupełnie nie umie tego wykorzystać.
W tej chwili jeżeli mówi się o "kryzysie uchodźczym", to przede wszystkim przypominają się obrazy z zamachów terrorystycznych, później kolumny ludzi ciągnących do Niemiec w 2015 r. czy chaos w centrach niektórych europejskich miast. Wiele problemów, także narosłych na przestrzeni kilkudziesięciu lat, wrzuca się do jednego worka. Ta sytuacja jedynie sprzyja rozmaitym radykałom, ekstremistom i działaczom, którzy dzięki temu zbijają kapitał polityczny.
Poczucie zagrożenia, chaosu i brak rzeczywistej wiedzy uniemożliwia trzeźwą ocenę sytuacji, bez której żadnych problemów nie uda się rozwiązać. Często trudno jest nawet ocenić, kto jest uchodźcą, a więc człowiekiem uciekającym przed prześladowaniami i wojną, a imigrantem zarobkowym szukającym lepszego życia.
Od początku wojny w Syrii, Liban jest jednym z krajów, dokąd uciekają Syryjczycy. Jest ich tam ponad milion. Zobaczcie jak i gdzie żyją, z czego się utrzymują i dokąd planują się udać, kiedy wojna się skończy.
Zgodnie z prawem międzynarodowym pomoc należy się uchodźcom, którzy potrafią udokumentować swoją historię. Tych jednak jest stosunkowo niewielu. W przeszłości Polacy też korzystali z tej możliwości uciekając przed represjami realnego socjalizmu, a wcześniej przed wojną. Pomoc, którą wtedy Polacy otrzymali tworzy także zobowiązanie moralne, aby nie pozostawać obojętnym na krzywdę innych, choć to też jest już przedmiotem debaty.
Polska ma prawo decydować, kogo przyjąc, a kogo nie
Równocześnie każdy kraj ma suwerenne prawo kształtowania własnej polityki imigracyjnej. Mówiąc wprost – każdy, w tym Polska, może zadecydować, ilu i jakich imigrantów potrzebuje lokalny rynek pracy. Brytyjska, prawicowa partia Britain First przekonuje, że Wyspy są już pełne i nie chcą nikogo – bez związku z pochodzeniem czy wyznaniem.
Trwa ładowanie wpisu: twitter
Prezydent Francji Emmanuel Macron zaapelował ostatnio do amerykańskich naukowców i przedsiębiorców do przenoszenia swoich firm nad Sekwanę. To też są potencjalni imigranci. Niemcy przez lata rozwiązywali problemy rynku pracy zapraszając Turków, a Szwedzi mieli nadzieję, że dzięki imigracji poradzą sobie z demografią. Motywacji i sposobów działania było i jest znacznie więcej.
Przy okazji popełniono także bardzo wiele błędów, których skutki wszyscy odczuwamy albo przynajmniej widzimy. Nie zwalnia to jednak nikogo od racjonalnego patrzenia na realne wyzwanie, którym są rzesze uchodźców i potencjalnych imigrantów wokół Europy. Dotychczas Bruksela nie wypracowała żadnego sensownego planu.
Pomysł relokacji uchodźców jest próbą ograniczonej pomocy dla Włoch i Grecji, ale w żaden sposób nie ogranicza presji na granice wspólnoty. Jeżeli przesiedlimy 100 tys. ludzi, to pojawią się kolejni. Na przykład nikt nie tłumaczy potencjalnym imigrantom z Nigerii, że nie mogą liczyć na status uchodźcy. Nikt ich nie oczekuje w UE i najlepiej dla wszystkich będzie, jeżeli pozostaną w domach.
Z polskiej perspektywy dochodzi do tego próba niewywiązania się przez obecny rząd ze zobowiązania zaciągniętego przez poprzedni i nieumiejętne prowadzenie rozgrywek dyplomatycznych na poziomie UE. Sytuację pogarsza jeszcze podsycanie obaw i uprzedzeń Polaków przez polityków i publiczne media. Tymczasem w rzeczywistości Polska ma argumenty, których mogłaby użyć, gdyby chciała pełnić rolę racjonalnego i przewidywalnego gracza w debacie międzynarodowej.
Uchodźcy wolą zostać blisko domów
Dobry jest sam pomysł pomagania uchodźcom z Syrii blisko ich domów. - Pomoc dla uchodźców na Bliskim wschodzie jest cztery, może pięć razy tańsza od pomocy socjalnej w Europie – mówi Wirtualnej Polsce dr Wojciech Wilk, prezesPolskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM). - Nawet stosunkowo niewielka kwota, jaką przeznaczamy na pomoc dla pojedynczej rodziny uchodźców na terenie Polski, pozwoliłaby na udzielenie kompleksowego wsparcia dwóch rodzin uchodźców w Libanie albo zapewnienie dachu nad głową czterem takim rodzinom. Dlatego powinniśmy koncentrować się na uchodźcach, którzy zostali na Bliskim Wschodzie, a nie tylko skupiać się na wąskiej grupie ludzi, którzy dotarli do Europy bo ich było na to stać.
Na skutek wojny domowej z Syrii uciekło już ponad 5 mln. ludzi i tylko niewielka grupa z nich dotarła do Europy. Zdecydowana większość pozostała w pobliżu ojczyzny. Według niemieckiego instytutu IFO w 2015 r. same tylko Niemcy przeznaczyły na pomoc dla uchodźców i imigrantów u siebie kwotę 20 mld. euro. Wartość apelu humanitarnego ONZ dla Syrii, Jordanii, Iraku i Libanu i Turcji wynosi 9 mld. dolarów w 2017 r. To pokazuje skalę nakładów na rozwiązanie problemu w Europie w porównaniu z tym, co trzeba zrobić, żeby mu zapobiec.
Przykładem kraju, który zapobiega fali migracji jest Uganda. Ten 35-milionowy, biedny kraj przyjął już ponad milion uchodźców z Sudanu Południowego. Osiedlenie tych ludzi na pustych terenach kraju w połączeniu z ograniczeniami administracyjnymi i pomocą międzynarodową zapobiega dalszej migracji. To dowód na to, że problemom można zapobiegać daleko od granic Europy. Tam również Polska zaczyna pomagać.
O rosnącym zaangażowaniu Polski w pomoc dla uchodźców za granicą świadczą też liczby, choć one też są przedmiotem dyskusji politycznej – zgodnie z zasadą, iż statystyka pozwala udowodnić każdą tezę. Według danych rządowych Warszawa przeznacza na pomoc zagraniczną różnego rodzaju ok. 2,7 mld złotych rocznie. To wielka kwota wynikająca przede wszystkim ze zobowiązań międzynarodowych wobec UE i ONZ.
Wydajemy pieniądze, ale nie umiemy z nich korzystać
Polski podatnik ponosi koszty ok. 3 proc. całej pomocy zagranicznej świadczonej przez Wspólnotę, co oznacza wpłatę ok. 2 mld. złotych rocznie. Po przeliczeniu można wnioskować, że nasz wkład w unijną pomoc dla Syryjczyków należy szacować na blisko 40 mln. złotych. Dokładamy się także do pomocy dla Turcji w ramach umowy blokującej bałkański szlak migracyjny oraz wielu programów realizowanych przez agendy ONZ-towskie.
Większe koszty ponoszą podatnicy innych bogatych krajów, do których, na skalę globu, zalicza się też Polska - nawet jeżeli czasem trudno nam w to uwierzyć. Polacy mogliby wydawać więcej, co byłoby logiczne, skoro nie chcemy uchodźców przyjmować w kraju. Kłopot w tym, że największe ponoszone przez nas nakłady są anonimowe i nie możemy używać ich jako argumentu politycznego.
Trwa ładowanie wpisu: facebook
Na projekty dwustronne pod szyldem MSZ-etowskiej Polskiej Pomocy, w ramach programów realizowanych przez ambasady czy wsparcia udzielanego przez Polskę, wydajemy w tym roku ok. 120 mln. złotych. Tutaj można dyskutować, czy do dużo, czy mało oraz o tym, czy pieniądze te są wydawane umiejętnie. Żabyśmy mogli się jednak chwalić wydatkami i projektami, to kwoty te powinny być zdecydowanie większe. Statystycznie więcej wydają nawet Słowacy nie mówiąc już o Niemcach.
Pomoc rozwojowa jest nie tylko narzędziem promowania kraju, ale także jest argumentem dyplomatycznym. Niemcy bez skrupułów tłumaczą, że przeznaczają duże kwoty na pomoc dla krajów wokół Europy, co służy bezpieczeństwo i powinno być uwzględniane przez NATO przy kalkulacji składek na obronność. Polska również mogłaby prowadzić tego rodzaju rozgrywki zwłaszcza, że wyraźnie zwiększamy nakłady, na przykład na pomoc dla uchodźców z Syrii. Przed wielkim kryzysem migracyjnym 2015 r. na projekty realizowane przez organizacje pozarządowe Polska Pomoc przeznaczała nie więcej niż 2 mln. złotych rocznie. Teraz tylko trzy projekty bezpośrednio skierowane do uchodźców syryjskich na Bliskim Wschodzie i realizowane przez PCPM i Caritas Polska będą kosztować ok. 14 mln. złotych.
Wielkość kwot i ich dokładne przeznaczenie podlega dyskusji i jest kwestią decyzji politycznej. Ważne jednak, żeby polski rząd wiedział, jakie ma karty w ręku i umiejętnie nimi grał. Nie będzie też źle, jeżeli Polacy będą informowani o tym, jak te pieniądze są wydawane, a także jak realnie można radzić sobie z problemem migracyjnym. Oczywiście jest to dużo trudniejsze i zdecydowanie mniej popularne niż jedynie podsycanie obaw i gra na emocjach, których konsekwencje mogą być tragiczne.
Jarosław Kociszewski dla opinie.wp.pl