Polska karząca - wyroki podziemnych sądów na zdrajców i szmalcowników
Konfidenci gestapo, szmalcownicy, donosiciele i oprawcy w czasie niemieckiej okupacji nie mogli spać spokojnie. Polowali na nich egzekutorzy z Armii Krajowej. Wykonali ponad 3,5 tys. wyroków śmierci.
Knajpa Za Kotarą przy ulicy Mazowieckiej 2 była jednym z najdziwniejszych miejsc okupowanej Warszawy. Jak określił to jeden z historyków, stanowiła swoistą "strefę neutralną". Bywali tu zarówno oficerowie Abwehry oraz gestapo, jak i ludzie polskiego podziemia. Obie strony mogły tu nieoficjalnie wymienić się informacjami, prowadzić sondaże i gry. Przy pogrążonych w półmroku stolikach przeprowadzano czarnorynkowe transakcje.
Bar był świetnie zaopatrzony w markowe alkohole i papierosy. Na zapleczu zalegały stosy "bibuły" i słuchano londyńskiego radia. Mimo to w Za Kotarą żandarmeria nigdy nikogo nie legitymowała, nikogo tam nie aresztowano. Zwykli policyjni szpicle byli wyrzucani za drzwi. Przy wejściu zawsze czuwał uzbrojony w pistolet goryl - "Staszek".
Właścicielem przybytku był Józef Dalder, przedsiębiorca podający się za Francuza. W rzeczywistości nazywał się Józef Staszauer i był łódzkim Żydem. W polskim podziemiu pełnił znaczącą funkcję kierownika spedycji i magazynowania sprzętu V Oddziału Komendy Głównej AK. Jednocześnie był prominentnym agentem niemieckich służb, którego zadaniem było penetrowanie polskiej konspiracji.
Przez pewien czas AK tolerowała działalność Staszauera. Jesienią 1943 r. uznano jednak, że zaczyna on przynosić więcej szkód niż pożytku. Pojawiło się zagrożenie wielką wsypą. Wówczas wydano na niego wyrok śmierci. Zatwierdził go osobiście gen. "Bór".
Staszauer był jednak profesjonalistą. Pierwsza próba likwidacji podjęta na ulicy Poznańskiej zakończyła się fiaskiem, niemal cały zespół egzekutorów AK został wybity przez Niemców. W domu agenta dyżurowała zaś dzień i noc silna, uzbrojona po zęby obstawa. Staszauer najbezpieczniej czuł się jednak Za Kotarą. Nie dość, że było to miejsce publiczne, to jeszcze w środku zawsze siedzieli uzbrojeni członkowie jego szajki.
por. Leszek Kowalewski ps. "Twardy", porucznik, dowódca oddziału bojowego 993/W Oddziału II Komendy Głównej Armii Krajowej fot. NAC
Chociaż dokonanie zamachu Za Kotarą wydawało się niemożliwe, podziemie zdecydowało się go "zdjąć" właśnie tam. Dowódca wykonującego mokrą robotę Oddziału Bojowego "993/W" zdecydował się to zrobić 8 października 1943 r. Tego dnia Za Kotarą miało się odbyć spotkanie Staszauera i jego ludzi z ich niemieckimi przyjaciółmi.
Była godz. 18.20, gdy drzwi knajpy zostały wybite potężnym kopniakiem. Obecni w środku poderwali się na równe nogi, ale w tym samym ułamku sekundy rozległ się huk pierwszej serii. Do środka wskoczyło kilku młodych mężczyzn z pistoletami maszynowymi. Bez ostrzeżenia zasypali wnętrze gradem pocisków. Huk wystrzałów zlewał się z wrzaskiem przerażenia zabijanych, brzękiem tłuczonych kieliszków, trzaskiem łamanych krzeseł i stolików. Była to masakra.
"U wylotu Mazowieckiej stali żandarmi - relacjonował członek podziemia Czesław Kuczera, który nazajutrz udał się do baru. - Chodniki były zasypane szkłem jak po bombardowaniu. W barze szyby porozwalane, przed barem stoją granatowi. Zapytali, czego szukam. Odpowiedziałem, że właściciela, bo jest mi winien pieniądze.
- Pożegnaj się pan z nimi - oni na to.
- Nie wierzysz pan? To możesz zajrzeć przez okno.
Zajrzałem. O rany! A tam trup na trupie na podłodze. Kelnerka jakby przewieszona przez bar. Gdy zobaczyłem takie jatki, mało się nie wyrzygałem.
- No co? - pytali granatowi. - Jeszcześ pan czegoś takiego nie widział! Doliczyłeś się pan trupów? Jedenaście".
Jedyną osobą, która przeżyła, była druga kelnerka. Na widok wbiegających ludzi z bronią, rzuciła się na podłogę za barem, a następnie - w deszczu spadających odłamków szkła i drewnianych drzazg - wczołgała się na zaplecze. Na miejscu zginęli Staszauer, kilku jego ludzi i dwóch Niemców. Niestety, wśród zabitych były także cztery osoby postronne.
Polując na "Diabła"
Likwidacja Józefa Staszauera vel Daldera była jedną z najbardziej spektakularnych akcji podziemnego wymiaru sprawiedliwości. Z reguły przebiegały one znacznie "spokojniej". Do mieszkania skazanego na śmierć pukali członkowie komórki likwidacyjnej. Kilku stało na czatach, kilku wchodziło do mieszkania. Żona i dzieci były zamykane w osobnym pomieszczeniu, a delikwentowi czytano wyrok. Następnie padały strzały.
Sama egzekucja trwała kilka-kilkanaście minut, ale poprzedzało ją długie - czasami trwające całymi miesiącami - przygotowanie. Skazany był śledzony, spisywano plan jego codziennych zajęć, sporządzano schemat budynku i mieszkania, w których miała się odbyć likwidacja. Nie można było bowiem podjąć najmniejszego ryzyka. Wykonanie miało być pewne, a bezpieczeństwo egzekutorów stuprocentowe.
Oczywiście nie zawsze wszystko działało jak w zegarku. Przykładem może być polowanie na konfidenta kieleckiego gestapo Hansa Franza Wittka. Był to z pochodzenia Chorwat ożeniony z kielecką nauczycielką. Człowiek wyjątkowo groźny, który bez skrupułów wydawał Polaków okupantowi. Nosił ksywę Diabeł i było to przezwisko wyjątkowo trafne. Przeżył bowiem 11 zamachów.
Najpierw nie udało się go wyrzucić z kolejki pod nadjeżdżający z naprzeciwka pociąg. Potem po łbie siekierą dał mu pewien robotnik, któremu Wittek zgładził rodzinę. Ostrze obsunęło się jednak po czaszce agenta, zdążył on wyciągnąć pistolet i położył zamachowca trupem. Wittka truto skażonym bimbrem, podpalano jego dom i do niego strzelano. Za każdym razem udało mu się uniknąć śmierci. Raz zamachowiec wszedł do niego do domu w przebraniu hydraulika. Oddał strzał, ale gestapowca zasłoniła żona i to ona dostała kulę.
"Zza rogu zobaczyłem Wittka, stał odwrócony plecami - relacjonował inną akcję Henryk Pawelec 'Jędrek'. - Przyspieszyłem. Wyciągnąłem rewolwer. Zobaczyłem przerażenie w oczach tych, którzy z nim stali. W tym momencie Wittek odwrócił się i zakrył twarz rękoma. Nacisnąłem spust, słychać było uderzenie iglicy - niewypał.
Zdążyłem wprowadzić drugi nabój i znowu niewypał. Minęły dwie, może trzy sekundy. Za długo! Rzuciłem się do ucieczki. Wittek oprzytomniał i zaczął mnie gonić, strzelając z pistoletu. Wokół mnie bzykały kule. Dostałem rykoszetem w okolicę lewego oka. Druga kula drasnęła mnie po żebrach. Dobiegłem do ulicy Sienkiewicza. Krew zalała mi twarz. Myślałem, że to koniec".
Wittek miał iście diabelskie szczęście, ale pomagała mu również kamizelka kuloodporna. Raz wpakowano w niego 14 pocisków, ale efektem było tylko przestrzelenie nóg. Pewnego razu, gdy dopadli go egzekutorzy z AK, uratowało go to, że udawał trupa. Innym razem przestrzelono mu kapelusz. Zabawa ta trwała cztery lata, udała się dopiero 12. próba zamachu. Wittek został zastrzelony przed swoim domem 15 czerwca 1944 r. Tym razem na wszelki wypadek go dobito, gdy już leżał w kałuży krwi na chodniku.
Generałowa i robotnik
Na kogo wymiar sprawiedliwości Polskiego Państwa Podziemnego wydawał wyroki? Przede wszystkim na donosicieli i szpicli, a więc renegatów, którzy szkodzili innym Polakom i polskiej konspiracji. Jednak także na pospolitych kryminalistów. Ludzie skazywani na śmierć i zabijani przez AK reprezentowali wszystkie grupy społeczne oraz zawody. Byli wśród nich oficerowie i politycy, byli dziennikarze i artyści, byli robotnicy i chłopi. A nawet kilku duchownych.
Wbrew wizji historii rodem z patriotycznych czytanek wojna na ogół nie wydobywa z ludzi ich najlepszych cech, ale te najgorsze. Jest wielkim deprawatorem społeczeństwa. Okres okupacji niemieckiej w Polsce był czasem, w którym niebywale wręcz wzrosła przestępczość. Pospolity bandytyzm, złodziejstwo i nielegalna produkcja bimbru. Wielu ludzi szukało łatwej okazji do wzbogacenia się, co można było osiągnąć, współpracując z gestapo.
Z tym narastającym problemem musiało sobie radzić Polskie Państwo Podziemne. I musiało to robić w sposób zdecydowany. Z wyjątkową surowością ścigano największe szumowiny okupowanej Polski - szmalcowników. Czyli ludzi, którzy szantażowali, okradali, wydawali niemieckiej policji, a w ekstremalnych przypadkach nawet mordowali ukrywających się Żydów. Jak wynika ze szczątkowych danych, w niektórych okręgach AK aż 30 proc. wyroków śmierci było wydawanych na denuncjatorów Żydów.
Blaski i cienie
Działania podziemnego wymiaru sprawiedliwości miały swoje blaski i cienie. O tych drugich mówi się jednak na ogół niewiele. Pierwszym problemem jest kwestia konsekwencji psychicznych, jakie ponosili egzekutorzy. Formalnie nie można było do akcji angażować małoletnich. W praktyce jednak przepis ten pozostał na papierze. Wiele wyroków wykonali niezwykle młodzi żołnierze wywodzący się z oddziałów harcerskich.
A skazani podczas egzekucji zachowywali się różnie. Wielu płakało, padało na kolana, czołgało się przed żołnierzami AK, błagając ich o darowanie życia. Pokazywali zdjęcia dzieci. Często przed śmiercią oddawali kał i mocz. Gdy wyrok wykonywano w mieszkaniu, dochodziła do tego jeszcze rozpacz żony i dzieci.
Skutki takich przeżyć były dla psychiki młodych ludzi poważne. Część wpadała w depresję, męczyły ich wyrzuty sumienia, nie mogli się pozbierać. Albo wręcz przeciwnie - żołnierze po kilku wyrokach tracili zahamowania i zamieniali się w profesjonalnych zabójców. Najlepiej problem ten opisał Sergiusz Piasecki - sam wykonujący wyroki w Wilnie - we wstrząsającym i bardzo niepoprawnym politycznie opowiadaniu "Łom".
Drugą sprawą, która wymaga dyskusji, jest koszt wykonanych wyroków, który ponosiło polskie społeczeństwo. W odwecie za zamachy Niemcy dokonywali bowiem masowych egzekucji zakładników. Za zabicie aktora Igo Syma zamordowano 21 osób, a kolejne kilkanaście wysłano do Auschwitz. Za opisane wyżej wykonanie wyroku na Hansie Franzu Wittku zgładzono zaś 180 zakładników.
Wątpliwości co do tej sprawy pojawiły się zresztą już podczas wojny. "Jaki jest sens błyskotliwych może akcji, które w istocie poza zabójstwem jednego czy drugiego szpicla lub kata nic nie dają, albowiem poza masowym odwetem ze strony Niemców na miejsce jednego gestapowca przychodziło dwóch następnych?" - pytał żołnierz "Dzid" swojego dowódcę. Pytania te pozostają aktualne do dziś.
Trzeci i najpoważniejszy problem to oczywiście pomyłki. Oczywiście zdarzają się one także wymiarowi sprawiedliwości działającemu w czasie pokoju. Podczas wojny było ich jednak więcej. Ze względu na konspiracyjny charakter swojej pracy sądy Polski podziemnej nie zawsze mogły przeprowadzić normalne postępowanie. Były przypadki, że skazując ludzi, opierano się na poszlakach, a czasami nawet na plotkach. Zdarzało się wręcz, że przy pomocy podziemnych sądów załatwiano prywatne porachunki.
Ile było takich przypadków? Oczywiście nikt tego nie wie i nigdy nie zostanie to już ustalone. Tajemnice te ofiary tragicznych pomyłek zabrały ze sobą do grobu. Wiadomo jednak, że w sumie w trakcie całej wojny egzekutorzy Polskiego Państwa Podziemnego wykonali około 3,5 tys. wyroków śmierci. To liczba olbrzymia. I większość zabitych w pełni sobie na to zasłużyła.