PolskaPolska jazda. Jaki będzie efekt wprowadzenia nowych stawek mandatów

Polska jazda. Jaki będzie efekt wprowadzenia nowych stawek mandatów

Nowe stawki mandatów zrujnują niejedną kieszeń. Ale w szczytnym celu. Na polskich drogach ginie cztery razy więcej osób niż w wyniku zabójstw - pisze Juliusz Ćwieluch w najnowszym wydaniu "Polityki".

Śmiertelny wypadek na DK20
Śmiertelny wypadek na DK20
Źródło zdjęć: © PAP | Adam Warżawa

18.02.2022 12:03

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Z nowym taryfikatorem było jak u Hitchcocka. Ludzie jeszcze nie zdążyli wytrzeźwieć po sylwestrze, a już w mediach trąbili o mieszkance Warszawy, która dostała 1,5 tys. zł mandatu za wyprzedzanie na pasach. Manewr był spektakularny, bo wyprzedzała oznakowany radiowóz. Jednak to wysokość mandatu była newsem dnia. Dzień wcześniej za to samo wykroczenie obowiązywał mandat z widełkami od 50 do 500 zł. I 8, a nie 10 pkt karnych. A teraz nawet gdyby policjant chciał być wyrozumiały, to i tak musiał dać 1,5 tys. Ustawodawca nie zostawił funkcjonariuszom przestrzeni na negocjacje – w myśl zasady zero tolerancji. W myśl tej samej zasady kierowca Audi, który 1 stycznia pędził przez Warszawę 160 km na godzinę, zapłacił 2,5 tys. mandatu i stracił prawo jazdy na trzy miesiące. Jak skomentował to na forum jeden z internautów: "No i skończyło się rumakowanie".

Popatrz do góry

Po 16 latach w warszawskiej drogówce J. ma już własną mapę trupów. Mówi, że pierwszego nie zapomina się nigdy. Zresztą trudno, żeby było inaczej, skoro na miejscu okazało się, że nie mogą znaleźć głowy kierującego. Ciało było przypięte pasami. Auto fantazyjnie rozbite. Tylko głowy brakowało. Losowali z kolegą, kto otworzy drzwi i zajrzy pod siedzenia. Padło na niego. Sięgnął po klamkę. Szarpnął. I… w czasach, w których wszyscy policjanci chcieli pracować w warszawskiej drogówce, jemu jakoś nagle się odwidziało. Tym bardziej że dyżurny cisnął, co z tą głową, bo trzeba było coś powiedzieć prokuratorowi. Zameldowali, że głowy nie ma. Ale szukają. Starsi i bardziej doświadczeni koledzy połączyli się z nimi przez radiostację i kazali sprawdzić, czy na podsufitce nie ma czasem takiej większej plamy. Była.

Takich historii J. ma więcej, ale taktownie milknie, kiedy się go prosi, żeby nie kontynuował. Przez te 16 lat sporo się naoglądał. Kiedy zaczynał służbę w 2006 r., na polskich drogach zginęło 5243 ludzi. Co polska policja uznała za sukces, bo była to najniższa liczba śmiertelnych wypadków od 17 lat. Tylko Rumuni i Bułgarzy potrafili lepiej zabijać się na drogach. Za to Polacy zabijali się bardziej spektakularnie, bo mieli szybsze samochody.

– Po dwóch latach w drogówce można było spokojnie iść zaliczać anatomię – mówi O., policjant z 19-letnim stażem w patrolach wypadkowych, które robiły najczarniejszą robotę, przy najbardziej koszmarnych wypadkach. Patologiem nie został, ale latami przyglądał się patologii na polskich drogach. – Była taka kampania społeczna: koło wraku leży czarny worek, a nagle ze środka słychać, jak dzwoni telefon – opowiada O. – Kilka takich sytuacji miałem. Zawsze jeden patrzył na drugiego, kto sięgnie i odbierze. Nikomu takiej rozmowy nie życzę. Co zabiło większość z tych ludzi? – Brawura, głupota, chwila nieuwagi, jakaś zła rozmowa odbyta chwilę wcześniej, wysyłanie esemesa, alkohol. Ile wypadków, tyle przyczyn, ale większość łączyła nadmierna prędkość – mówi O.

W 2012 r. resort transportu zamówił w Millward Brown przekrojowe badania ankietowe polskich kierowców. 82 proc. z nich stwierdziło, że w Polsce nie jeździ się zgodnie z przepisami. Zdecydowana większość nie widziała w tym niczego złego. A 53 proc. akceptowało przekraczanie dozwolonej prędkości o 10 km na godzinę. – Te ekstra 10 km to tak naprawdę było 20, a nawet 30. W Warszawie średnia prędkość oscylowała pomiędzy 70 a 80 km/h w zależności od pogody i warunków na drodze. A mandaty od dawna nie robiły na nikim wrażenia, bo taryfikator pamiętał jeszcze podpis premiera Buzka – mówi J., funkcjonariusz warszawskiej drogówki.

W 2020 r. policja wystawiła 4 mln mandatów. Najwięcej, bo ponad 1,6 mln, na kwotę 100 zł. Ale nawet z egzekwowaniem takich kwot był problem. Z roku na rok rosła liczba osób, które uchylały się od płacenia. Lekarstwem miało być przekierowanie wszystkich mandatów do I Urzędu Skarbowego w Opolu, co nastąpiło 1 stycznia 2016 r. Skokowej poprawy efektywności nie zaobserwowano. Urzędnicy Ministerstwa Infrastruktury alarmowali w zeszłym roku, że "obecnie przy przekonaniu o braku możliwości egzekwowania przez organy państwa nałożonych grzywien, osoby popełniające naruszenia ruchu drogowego zwlekają z opłaceniem mandatu albo nawet z góry rezygnują z jego opłacenia". W ministerstwie mówiło się, że system karania wykroczeń drogowych naraża państwo na śmieszność. Ale to nie dlatego wprowadzono nowy taryfikator.

Nie drażnić suwerena

Sześć lat temu liczba zabitych na polskich drogach spadła do średniego poziomu 2850 i na takim zastygła. – Od 2017 do 2019 r. staliśmy w miejscu. Co prawda malała liczba wypadków drogowych, ale liczba ofiar niestety już nie. Pomimo wielu inwestycji drogowych, wzmożonych kontroli oraz kampanii społecznych – mówi Rafał Weber, sekretarz stanu w Ministerstwie Infrastruktury odpowiedzialny m.in. za bezpieczeństwo na drogach.

Specjaliści podkreślali, że premia za poprawę infrastruktury drogowej skończyła się już w 2015 r. I na kolejny radykalny spadek liczby zabitych nie można liczyć bez systemu drakońskich kar. Kar, które z jednej strony miały działać odstraszająco, a z drugiej miały pozwolić na wyeliminowanie z ruchu drogowego osób stanowiących największe zagrożenie dla pozostałych – np. nietrzeźwych kierowców, wsiadających za kółko po utracie uprawnień czy osoby rażąco przekraczające prędkość. Mandaty miały zacząć boleć.

– Żadna partia nie lubi podnosić mandatów, bo tak się przegrywa w Polsce wybory. A my mieliśmy jedne wybory za drugimi – mówi proszący o anonimowość poseł Zjednoczonej Prawicy. W mandatowym taryfikatorze dokonywano punktowych zmian, wprowadzając nowe kategorie wykroczeń albo wyżej wyceniając inne. Jak chociażby potrącenie pieszego na pasach, co stało się polską specjalnością. Z danych policyjnych wynikało, że przejście dla pieszych było jednym z najniebezpieczniejszych miejsc w kraju. Co trzeci zabity przechodzień ginął właśnie tam. Statystycznie 250 osób rocznie traciło życie, próbując po prostu przejść na drugą stronę ulicy.

KLIKNIJ W OKŁADKĘ, BY SIĘ PRZENIEŚĆ DO NOWEGO WYDANIA "POLITYKI"

Okładka nowego numeru "Polityki"
Okładka nowego numeru "Polityki"© Tygodnik Polityka

Lekarstwem na drogowe szaleństwo miało być więcej kontroli i więcej mandatów. Policjanci miotali się, żeby wyrobić normy. – Formalnie zgodnie z art. 41 Kodeksu wykroczeń każde przewinienie może zakończyć się pouczeniem, ale za dużo pouczeń zaczęło być niemile widziane przez przełożonych. Trzeba było pisać notatki, tłumaczyć się, nasłuchać nieprzyjemności. Era pouczeń minęła – opowiada J. Statystyka była bezwzględna. Polska dalej była w ogonie bezpieczeństwa drogowego. Choć liczba wypadków była na względnie stałym poziomie, to przybywało zdarzeń spektakularnych. Zmieniała się społeczna atmosfera, rósł również w ludziach gniew na drogową przemoc i bezkarność sprawców.

Gniew

3 lipca 2021 r. przelała się czara drogowej goryczy. Około godz. 15 na wysokości miejscowości Jamnica niedaleko Stalowej Woli doszło do tragicznego wypadku. Wyprzedzający na trzeciego 37-latek doprowadził do czołowego zderzenia z autem nadjeżdżającym z naprzeciwka. Siła uderzenia 2-tonowego samochodu rozpędzonego do 120 km na godzinę była tak ogromna, że przód uderzonego auta został wprasowany w kabinę. Siedzące z przodu małżeństwo nie miało żadnych szans na przeżycie. Media obiegło zdjęcie strażaka, który z fotelika na tylnym siedzeniu wyciągnął 2,5-letniego chłopca. Dziecko miało drobne otarcia i właśnie zostało sierotą. W domu na powrót rodziców czekało jeszcze dwóch jego starszych braci.

Przez kilka dni z rzędu wypadkiem żyła cała Polska. Tym bardziej że kolejne ustalenia mediów były przygniatające. Okazało się, że Grzegorz G. trzy miesiące wcześniej stracił prawo jazdy za przekroczenie prędkości. Ale jak widać, niewiele sobie z tego robił. Już w czasie wypadku było podejrzenie, że jechał pijany, bo w samochodzie znaleziono puste butelki po piwie. Ale informacja, że miał 1,7 promila była szokująca. Podobnie jak i ta, że w wyniku pandemii policja radykalnie obniżyła liczbę kontroli stanu trzeźwości.

Po wypadku głos zabrał minister sprawiedliwości, który wrócił do pomysłu rekwirowania samochodów kierowcom jeżdżącym na podwójnym gazie. Pomysł Zbigniewa Ziobry był taki, żeby zabierać auta tym, którzy mieli ponad promil alkoholu we krwi i spowodowali wypadek ze skutkiem śmiertelnym. Szybko okazało się, że minister Ziobro nie wstrzelił się w społeczne oczekiwania. Na pomysłodawcę spadła fala drwin, że chce konfiskować wraki. Skoro ktoś zabił samochodem, to co z takiego auta zostało? – pytali internauci. Pojawił się postulat, żeby zabierać auta jak leci wszystkim pijanym siadającym za kierownicą.

Nastroje w społeczeństwie były bojowe, bo jeden spektakularny wypadek przebijał kolejny. 13 lipca 68-latek wjechał na autostradę pod prąd i doprowadził do wypadku, w którym sam zginął. Kilka miesięcy wcześniej kierowca tira na autostradzie A4 cofał przez 2 km, żeby wrócić do zjazdu, który przeoczył. Kiedy go złapano, tłumaczył, że zostało mu już tylko pół kilometra do celu. W 2020 r. Europejska Rada Bezpieczeństwa Transportu (ETSC) wyliczyła, że Polska miała najwyższy w Europie wskaźnik liczby zgonów na drogach na miliard przebytych kilometrów – czterokrotnie więcej niż w Szwecji czy Irlandii. Coraz więcej Polaków deklarowało, że są już zmęczeni stylem jazdy, ale nie mogą go zmienić, bo podlegają presji innych kierujących. Z badań Ministerstwa Infrastruktury wynikało, że doszło do radykalnej zmiany nastrojów społecznych w kwestii bezpieczeństwa na drodze. – Społeczeństwo nie tylko nie kwestionowało pomysłu podniesienia kar za łamanie przepisów drogowych, ale wręcz tego oczekiwało – mówi Rafał Weber, sekretarz stanu w Ministerstwie Infrastruktury. Minister Weber jest posłem ze Stalowej Woli – spod tego miasta pochodziło małżeństwo zabite przez 37-latka pod Jamnicą.

No i elegancko

J. ominęła służba w Nowy Rok, ale już przed sylwestrem widać było, że kierowcy zaczęli jeździć wolniej. – W sumie to się nie dziwię, bo jak dostaliśmy nowy taryfikator, to sam liczyłem zera przy niektórych wykroczeniach – opowiada J. Wysokość kar zmieniono skokowo. W przypadku niektórych przewinień – np. niewskazanie sprawcy przekroczenia prędkości przy mandacie z fotoradaru różnica jest 60-krotna. Ale to tzw. premia specjalna, żeby uratować system fotoradarów w Polsce, który kierowcy masowo obchodzili, nie odsyłając druków niezbędnych do wszczęcia procedury mandatowej.

W przypadku większości mandatów różnice pomiędzy starymi i nowymi stawkami są co najmniej trzy-, a zdarza się, że i sześciokrotne. Od 1 stycznia kierowca może być jednorazowo ukarany mandatem 6 tys. zł. Wystarczy, że popełni kilka wykroczeń jednocześnie. Według starych przepisów zsumowany mandat nie mógł być wyższy niż tysiąc złotych. Gdyby dziś ktoś nie chciał przyjąć wysokiego mandatu, to może iść do sądu. Ale tam musi się liczyć z grzywną w wysokości do 30 tys. zł. – Mamy nawet takie wytyczne, żeby w rażących sprawach od razu kierować sprawę do sądu – dodaje J.

Kluczem do zmian jest kwota 1500 zł, która najczęściej przewija się w nowym taryfikatorze. Tyle zapłacimy m.in. za jazdę bez uprawnień, przekroczenie prędkości o 50 km na godzinę czy nieustąpienie pierwszeństwa pieszemu na przejściu lub wchodzącemu na przejście. Na 1200 zł wyliczono parkowanie albo samo zatrzymanie się na miejscu dla niepełnosprawnych. 2 tys. zł kosztować może wjazd na przejazd kolejowy, gdy nie zostało zakończone opuszczanie albo podnoszenie zapór kolejowych. Przekroczenie prędkości o 70 km na godzinę to 2,5 tys. zł mniej w domowym budżecie. Ale wcale nie więcej o 2,5 tys. w budżecie państwa. – Pieniądze z mandatów i grzywien za najbardziej rażące wykroczenia zasilą Krajowy Fundusz Drogowy, z którego budowane są drogi szybkiego ruchu, obwodnice, chodniki czy przejścia dla pieszych. W ten sposób chcieliśmy dać jasny sygnał, że tu nie chodzi o ratowanie budżetu państwa, tylko ludzkiego życia. Wprowadzone przez nas zmiany to najgłębsza reforma systemu egzekwowania właściwych zachowań na drodze od ponad 20 lat – przekonuje wiceminister Weber.

I wcale się nie przechwala, bo nowy taryfikator to zaledwie wierzchołek tej góry lodowej. W trakcie prac legislacyjnych zmieniono przepisy 14 różnych ustaw. System ma się stopniowo zazębiać. Tak żeby w perspektywie najbliższych dwóch lat wyeliminować z polskich dróg kilka tysięcy najbardziej agresywnych kierowców. Batem na piratów ma być recydywa, czyli podwójna stawka za ponowne złamanie niektórych przepisów – np. przekroczenie prędkości. Te przepisy wejdą w życie 17 września tego roku. I dwa razy dłuższy okres, po którym z konta ukaranego kierowcy znikną punkty karne. – W zasadzie trzy mandaty w dwa lata powodują, że tracisz prawo jazdy. No i elegancko – mówi J.

Efekt wow!

Pierwsze dni z nowym taryfikatorem upłynęły pod znakiem szoku medialnego. Policja bardzo chętnie informowała o kolejnych spektakularnych mandatach. Tym bardziej że w pierwszym dniu obowiązywania nowych przepisów wcale nie było efektu "wow". 1 stycznia doszło do 37 wypadków drogowych, w których zginęło 10 osób.

Z danych aplikacji Yanosik wynikało, że kierowcy zaczęli jednak jeździć wolniej. Zwłaszcza w terenie zabudowanym, gdzie bardzo łatwo stracić prawo jazdy. Zmniejszyła się również częstotliwość spektakularnych przekroczeń prędkości. Dominowały sytuacje, w których kierowcy jechali szybciej o 20–30 km powyżej dopuszczalnego pułapu, czyli takie za 300–400 zł według nowych stawek. – Już po tygodniu widać było, że ruch się uspokoił. Ludzie zdjęli nogę z gazu. A na drodze działa efekt stada. Teraz to ci jeżdżący wolniej wyznaczają średnią – tłumaczy J. Na efekty nie trzeba było długo czekać, bo już 13 stycznia był pierwszy dzień, w którym nikt nie zginął na polskich drogach. W poprzednich latach na taki dzień czekało się tygodniami.

Ze względu na pandemię policjanci już od kilku miesięcy nie mogą zabierać dziennikarzy do radiowozów. Ale w Łodzi zgodzili się pokazać, jak pracują stacjonarnie. Kontrolę zorganizowali na wylotówce z miasta w kierunku na Warszawę. Niedaleko przejścia dla pieszych z sygnalizacją świetlną. W miejscu, w którym nawet nie ma się jak rozpędzić. Radiowóz stał w widocznym miejscu. Policjanci z daleka świecili odblaskowymi kamizelkami. A jednak na brak pracy nie narzekali. Kierowca busa wiozący kolegów do pracy zdołał nawet wykręcić 3300 zł kary. 200 za przekroczenie prędkości o 20 km. 100 zł za niezapięte pasy. A te 3 tys. to już dla szefa – właściciela busa za brak ważnego przeglądu technicznego. – Polscy kierowcy lubią dodawanie. Kiedy na znaku jest 50, to często jadą 60, 70. I my ich teraz od tego odzwyczajamy, bo zatrzymujemy za każde przekroczenie prędkości – tłumaczy komisarz Karol Wnukowski z łódzkiej drogówki.

W lutym naród przeszedł do kontrofensywy. W Kielcach zarejestrowano sytuację, w której oznakowany radiowóz wyprzedzał na przejściu dla pieszych. Nagranie trafiło do sieci. Po dwóch dniach policja poinformowała, że funkcjonariusz sprawca ukarany został mandatem 1500 zł. Do załatwienia jest jeszcze sprawa ministra Przemysława Czarnka, który – jak wyliczyli dziennikarze jednego z tabloidów – trasę Warszawa–Lublin pokonał ze średnią prędkością 180 km na godzinę. Winę zrzucił na kierowcę. Jego partyjni koledzy nie skorzystali z lekcji, którą dostał minister edukacji. 9 lutego kierowca Antoniego Macierewicza gnał przez Warszawę ponad setką. Emerytowani policjanci podliczyli, że taki rajd to 1500 zł, 10 pkt karnych i odebranie uprawnień na trzy miesiące. Skoro władza uchwaliła, że ma boleć, niech boli, ale wszystkich.

***

Inicjały funkcjonariuszy J. i O. zmienione na ich prośbę ze względu na brak zgody przełożonych na rozmowę z dziennikarzem.

Juliusz Ćwieluch

Rocznik 1975. Dyplomowany filmoznawca, który nie napisał ani jednej recenzji filmowej. Pracę zaczął w kieleckim oddziale "Gazety Wyborczej". Pracował w bezpłatnym dzienniku "Metro". Później w "Przekroju". Lubi 2007 rok. Urodziła mu się wtedy córka. Przyjęli go do "Polityki". Pisze o ludziach.

Komentarze (117)