Polowanie z nagonką
Atak na „Gazetę Polską” to kolejny etap działań, które uruchomiono jesienią 2007 roku po wyborach wygranych przez Platformę Obywatelską. Chaotyczne próby zmiany ustawy medialnej, fortel z „przystawkami”, wreszcie rewolucyjny rozmach czystek w mediach publicznych dały PO szansę na ustanowienie nowego „ładu medialnego”. Ładu bez „samozwańczych lustratorów” czy „tropienia aferzystów”. Najwyraźniej jednak została komuś jeszcze jedna szykana.
Za kilka tygodni wybory do europarlamentu. Pierwszy w miarę obiektywny sprawdzian preferencji wyborczych Polaków od 2007 roku. Formacja Donalda Tuska pomimo życzliwości większości mediów z coraz większym trudem broni marketingowego wizerunku partii „uczciwych fachowców”. Liczba afer na jednym „gradzie kwadratowym” staje się powoli przedmiotem złośliwości polityków nawet jakże uzdolnionego – gdy idzie o „partnerstwo publiczno-prywatne” – SLD.
Jedynym istotnym zamierzeniem obecnego obozu rządowego jest dotrwanie za wszelką cenę do prezydentury dla Donalda Tuska. Osiągnięcie tego celu może się okazać kłopotliwe w warunkach kryzysu gospodarczego, gdy zaczyna go odczuwać polskie społeczeństwo. Oczywiście obecne władze mogą nadal prowadzić grę na czas, ale jej skuteczność znacznie spada przy braku monopolu informacyjnego.
Trzeba z uznaniem pochylić się nad dalekowzrocznością partii Donalda Tuska, która już na początku obecnej kadencji Sejmu swoim kluczowym projektem politycznym uczyniła marginalizację mediów publicznych, gdzie pracowali dziennikarze oceniający krytycznie rzeczywistość po 21 października 2007 roku. I to w czasie, gdy ich koledzy w mediach prywatnych nie mogli, a często wciąż jeszcze nie mogą, wyjść z oślepiającego blasku „Słoneczka Peru”.
Podkopywanie fundamentów finansowych TVP i Polskiego Radia przez ministrów obecnego rządu oraz próby przeforsowania nowej ustawy medialnej nie przyniosłyby zapewne oczekiwanych skutków tak szybko, gdyby nie zaskakujące wsparcie „opatrzności”. Oto bowiem polityczne zamówienie wirtuozów dialogu politycznego w postaci Stefana Niesiołowskiego czy Adama Michnika zrealizowały młode wilki od Giertycha.
Z chwilą przejęcia władzy w radach nadzorczych mediów publicznych przez ekskoalicjantów PiS-u byliśmy świadkami bodajże najbrutalniej po roku 1989 przeprowadzonej politycznej dintojry w środowisku dziennikarskim. W ciągu kilku miesięcy usunięto z mediów publicznych zarówno dziennikarzy – pracujących w zawodzie czy pełniących funkcje administracyjne – krytykowanych za nie dość afirmatywny stosunek do obecnej koalicji, jak i takich, których jedynym grzechem było to to, że pracowali „za Urbańskiego”.
Przy wyraźnie artykułowanych motywach politycznych, a często poklasku części środowiska, usunięto z pracy w mediach publicznych tak utytułowanych dziennikarzy jak: Wojciech Reszczyński, Krzysztof Skowroński, Joanna Lichocka, Anita Gargas, Krzysztof Gotessman, Krzysztof Czabański, Tomasz Sakiewicz, Jacek Sobala, Monika Makowska czy Agnieszka Romaszewska-Guzy (jako jedyna ostatecznie po protestach przywrócona do pracy).
Byli i tacy, którzy odeszli w geście sprzeciwu wobec nowych porządków: Michał Karnowski, Jerzy Jachowicz, Grzegorz Wasowski, Jolanta Wiszniewska, Michał Górski.
Ponadto ze stanowiskami rozstali się inni dziennikarze i szefowie, w tym: Grzegorz Pawelczyk, Jan Pawlicki, Łukasz Małachowski, Jerzy Targalski, Dorota Macieja, Wojciech Hoflik, Patrycja Kotecka, Beata Jakoniuk-Wojcieszak, Sławomir Jóźwik, Rafał Pleśniak, Katarzyna Janio, Artur Dmochowski, Henryk Wielechowski, Joanna Skierska, Halina Bisztyga-Przebinda, Tomasz Sańpruch, Sławomir Matczak, Jerzy Oleszkowicz, Maria Kudroń, Joanna Strzemieczna-Rozen, Jolanta Hajdasz, Piotr Lichota, Aleksandra Zawłocka, Witold Gadowski, Miłosz Stawecki, Grzegorz Gajewski, Jarosław Burdek...
Oczywiście nie sposób wymienić wszystkich, a tym bardziej oszacować wpływu, jaki ta czystka miała na stan ducha i umysłów tych, którzy zostali. Łatwiej to zobaczyć, śledząc programy publicystyczne, które z każdym dniem zbliżają nas do ideału w stylu „Dnia Świstaka” z Libertasem i Platformą w rolach przepowiadaczy przyszłości.
Czegoś jednak najwyraźniej brakuje konstruktorom idealnego świata, skoro w ciągu kilku tygodni zbiegają się w czasie trzy skandale mające położyć kres „Gazecie Polskiej”, a przy okazji pogrążyć prezesa IPN Janusza Kurtykę. Trudno przy tym nie wyjść z podziwu nad czujnością prokuratury, która już w dzień po informacji medialnej zajęła się z urzędu sprawą rzekomego ujawniania przez Kurtykę tajemnicy państwowej.
Paliwa do tych ataków dostarczyli bohaterowie nadzwyczaj oryginalni. Jeden, będąc prezesem spółki, rozpowszechnia opinie podkopujące jej wiarygodność. Drugi w wywiadach i oświadczeniach publicznych przekonuje, że jest rogaczem. A trzeci dzierży miano najsłynniejszego lobbysty i aresztanta Rzeczypospolitej.
To, że metody ataku są groteskowe, nie umniejsza jego znaczenia. Raz jeszcze okazuje się bowiem, że w Polsce najniebezpieczniej jest dociekać prawdy. Za odwagę zdzierania masek trzeba czasem płacić bardzo wysoką cenę. Często jest to brutalna, arogancka ingerencja w życie prywatne.
Mimo to żaden taki atak nie przekreśli pozytywnego wkładu w polską rzeczywistość ludzi mających odwagę pójść pod prąd. A tym bardziej nie zniechęci ich do dalszego działania na rzecz Polski równych szans i sprawiedliwych sądów. W szczególności tych formułowanych w przestrzeni publicznej, którą dziś zdominowały błazenady i szczęk usłużnych „cyngli”.
Artur Rojek