Polityka"Polityczni komisarze" Trumpa. Prezydent USA zacieśnia kontrolę

"Polityczni komisarze" Trumpa. Prezydent USA zacieśnia kontrolę

Donald Trump obsadził wszystkie ministerstwa politycznymi nominatami, którzy pilnują pracy szefów poszczególnych departamentów i agencji. Tymczasem wciąż nieobsadzona pozostaje w kluczowych resortach administracji większość merytorycznych stanowisk. Celem jest centralizacja władzy.

"Polityczni komisarze" Trumpa. Prezydent USA zacieśnia kontrolę
Źródło zdjęć: © PAP/EPA | Olivier Douliery

Jak pisze "Washington Post", zaufani ludzie Trumpa, formalnie zatrudnieni w roli łączników z Białym Domem, są wewnątrz rządowych agencji nazywani "komisarzami", w nawiązaniu do komunistycznych politruków pilnujących ideologicznej dyscypliny w sowieckim wojsku. Takiego "komisarza" ma przy sobie m.in. znany z niezależnych poglądów sekretarz obrony James Mattis, ale też i inni szefowie departamentów. Z kolei dyrektor Agencji Ochorny Środowiska Scott Pruitt był tak poirytowany aktywnością przedzielonego mu "cienia", że wyłączył go z większości obrad agencji.

Łącznie Biały Dom ulokował 16 takich nominatów, których gabinety mieszczą się w bezpośrednim sąsiedztwie szefów departamentów i którzy odpowiadają nie im, lecz zastępcy szefa personelu Białego Domu Richardowi Dearbornowi. Oficjalnie ich rolą jest koordynacja między agencjami i prezydentem, jednak w praktyce funkcjonują oni jako jego "oczy i uszy". Jak pisze dziennik, ich zadaniem jest monitorowanie pracy biurokracji i pilnowanie, by ich działalność nie odchodziła od linii politycznej i przekazów dnia prezydenta.

Taka praktyka to nowość w amerykańskim systemie politycznym, gdzie szefowie departamentów zwykle cieszą się stosunkowo dużym stopniem niezależności. W przypadku Trumpa i jego najbliższego otoczenia wpisuje się to jednak w jego walkę z tym, co główny strateg Białego Domu nazwał "państwem administracyjnym" i "głębokim państwem", czyli biurokracją, która tradycyjnie jest w stanie hamować politykę prezydenta. Co więcej, według Trumpa to właśnie zawodowi urzędnicy i nominaci Obamy odpowiadają za liczne przecieki do prasy, które są jego zdaniem jednym z największych problemów trapiących jego administrację.

Choć większość politycznych wysłanników Trumpa objęła swoje stanowiska pierwszego dnia jego prezydentury, wiele merytorycznych stanowisk poniżej poziomu szefów departamentów wciąż pozostaje nieobsadzona - co tylko zwiększa wpływ ludzi prezydenta. Szczególnie mocno opustoszały jest Departament Stanu, gdzie jedynym urzędnikiem wysokiego szczebla jest jego niedoświadczony szef Rex Tillerson. Na dodatek według projektu nowego budżetu, fundusze resortu odpowiadającego za dyplomację mają zostać obcięte o prawie 30 proc.

Jak mówi WP Michał Baranowski dyrektor warszawskiego biura ośrodka German Marshall Fund, taki stan utrudnia sojusznikom - w tym Polsce - nawiązanie kontaktów z nową administracją i prowadzenie skutecznej polityki.

- Ta administracja jest jeszcze po prostu pusta i to jest duży problem. Można się spotkać tylko z szefem departamentu, bo nikogo niżej nie ma. W Departamencie Stanu nie ma na przykład teraz nikogo, kto jak wcześniej Victoria Nuland zajmował się Europą. W Pentagonie również wszyscy są na zasadzie pełniących obowiązki. Ale i tam ludzie na poziomie wiceministrów odeszli - mówi ekspert.

Przynajmniej w przypadku resortu Tillersona nie jest to przypadek, bo wszystko wskazuje na to, że Trump będzie marginalizował jego rolę w procesie decyzyjnym, który stara się ograniczać do wąskiego grona najbliższych doradców w Białym Domie. Pozycja sekretarza stanu - nominalnie najwyższego rangą członka gabinetu - jest tak niska, że kiedy w ubiegłym tygodniu Stany Zjednoczone odwiedził szef dyplomacji Meksyku, Tillerson nie tylko się z nim nie spotkał (Meksykanin spotkał się za to z zięciem i doradcą Trumpa Jaredem Kushnerem), lecz nawet nie wiedział o jego przyjeździe. To kontynuacja trendu obecnego już w administracji Obamy, w której polityka zagraniczna koncentrowała się przede wszystkim w Białym Domu. Takie odcięcie kluczowych decydentów ma jednak konsekwencje dla partnerów Ameryki.

- Z naszej perspektywy sytuacja ta oznacza to po prostu, że nie ma z kim rozmawiać. A co do tych, z którymi można rozmawiać, nie można mieć całkowitej pewności, czy faktyczne stanowisko Białego Domu - mówi Baranowski. - Ta nieprzewidywalność i niepewność co do tego, jakie jest to stanowisko, będzie zapewne punktem charakterystycznym tej administracji i trzeba się do tego przyzwyczaić - dodaje.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (35)