ŚwiatPolacy zrobili obciach w Londynie, zrobią i w Berlinie?

Polacy zrobili obciach w Londynie, zrobią i w Berlinie?

Gdy Niemcy otworzą swój rynek pracy, to okaże się, czy Polak będzie mądry, chociaż po szkodzie, czy i przed szkodą i po... jak zwykle.

Polacy zrobili obciach w Londynie, zrobią i w Berlinie?
Źródło zdjęć: © AFP | Theo Heimann

Po szkodzie już w pewnym sensie jesteśmy. Sporo osób, które wyjechało na Wyspy po otwarciu brytyjskiego rynku pracy w 2004 roku mogłoby to i owo opowiedzieć. Niejeden zapłacił solidne frycowe. Nie tylko w przeliczeniu na funty. Oczywiście, w każdym przypadku było trochę inaczej. Wielu powiodło się całkiem nieźle, innym bardzo dobrze. Nie ulega jednak wątpliwości, że do takiej fali emigracji zarobkowej nikt nie był przygotowany - począwszy od rządów polskiego i brytyjskiego oraz ich instytucji, poprzez organizacje społeczne, a na samych emigrantach kończąc.

Ci ostatni za swoje nieprzygotowanie zapłacili najwięcej. Na kilka miesięcy przed otwarciem wielkiego rynku pracy naszego zachodniego sąsiada, polskie władze wykazują się nieomal słynną "angielską flegmą". Temat pracy w Niemczech nie robi furory. A jeśli już gdzieś wypłynie, to słyszymy opinie w stylu: "Wyjedzie kilka, góra kilkanaście tysięcy. Poradzą sobie, w końcu pojadą fachowcy, których wszędzie wezmą z pocałowaniem w rękę. Jesteśmy przygotowani organizacyjnie, logistycznie, kadrowo i rzeczowo..."

A jeśli nie wyjedzie kilkanaście, ale kilkaset tysięcy? To samo było w 2004 roku - szacowano bodaj, że do pracy na Zachód pojedzie najwyżej ok. 40 tysięcy Polaków, a pojechało kilkaset tysięcy, może nawet milion. Nawet tego długo nie można było ustalić. Podobnie jak trudno było sprecyzować, kto tak naprawdę i dlaczego wybrał emigrację. W zależności od sytuacji i politycznego albo koniunkturalnego zapotrzebowania był to albo kwiat polskiej inteligencji, najlepsi z najlepszych w swoim fachu, przedsiębiorczy ludzie sukcesu, albo skończone ciamajdy dla których wyjazd był ostatnia deską ratunku.

Bez niani, ale opodatkowani

W rzeczywistości wyjechali i tacy i tacy. I jeszcze tacy całkiem przeciętni, którym zbrzydła dziadowska pensja. Tych pewnie większość. Warto pamiętać, że lwia część z emigrujących na Wyspy to nie byli w Polsce bezrobotni. Też trudno się dokopać do precyzyjnych danych, ale ponoć można przyjąć, że 90% jakąś pracę w kraju miało. Trudno wykluczyć, że teraz będzie podobnie. Przed sześcioma laty polskie państwo nie zrobiło dla wyjeżdżających nic. Nie chodzi o to, że każdemu emigrującemu powinno zapewnić Anioła Stróża, albo nianię. Jesteśmy kowalami swojego losu i przede wszystkim sami odpowiadamy za własne życie oraz decyzje.

Z drugiej strony, przez 65 lat nie mieliśmy możliwości legalnego wyjazdu do pracy za granicą (nie licząc tzw. kontraktów w innych Demoludach lub zaprzyjaźnionych bardzo wówczas Iraku, Libii, itp), więc była to na tyle nowa dla społeczeństwa sytuacja, że organy władzy powinny się nią choć odrobinę przejąć. Po pierwsze nie szkodzić. Tymczasem właśnie to próbowano robić. Państwo chciało "na dzień dobry" oskubać emigrantów wykorzystując zbójeckie prawo podwójnego opodatkowania. Złodziejskiej ustawy, która powinna zostać zmienione jeszcze przed akcesją z UE broniono tymczasem jak niepodległości. Gdy w końcu została zmieniona, to rząd (wówczas PiS-owski) zapowiadał ściganie tych wszystkich, czyli 99% emigrantów, którzy nie zapłacili haraczu zanim go zniesiono.

Być może spodziewano się, że emigranci jako przestępcy podatkowi, będą unikali z tego powodu polskiego konsulatu. Stało się inaczej i dantejskie sceny pod gmachem przy New Cavendish Street w Londynie pokazywały wszystkie brytyjskie telewizje. Rewolucyjnej zmiany dokonano jakieś dwa lata temu zmieniając... nazwę. Zamiast Konsulatu Generalnego RP jest teraz Wydział Konsularny Ambasady RP. Nikt zatem nie może narzekać na złą pracę Konsulatu, skoro Konsulatu nie ma. Dla sprawiedliwości warto dodać, iż sprawność oraz jakość obsługi jednak poprawiła się nieco.

Dzisiaj w Londynie, jutro w Berlinie

W 2004 roku, ani w latach następnych nie przeprowadzono w Polsce żadnej sensownej kampanii społecznej skierowanej do osób zamierzających wyjechać w poszukiwaniu pracy. Do dziś krajowe media często przekazują informacje o emigrantach w dwóch ujęciach: "O kurczę, jak tam mają fajnie" albo "O kurczę, jak tam mają niefajnie". Przeciętny Kowalski wiedzę na temat pracy za granicą czerpie najczęściej od kolegi Mietka, którego szwagier siedzi w Londynie od pół roku i już przysłał zdjęcie w nowych jeansach z Primarku.

Tak samo było i sześć lat temu. Kto przeczuwa "powtórkę z rozrywki" może mieć sporo racji. Również tym razem na pewno wyjadą nie tylko bezcenni specjaliści, ale również spora grupa osób z kwalifikacjami, na które popytu nie ma. Produkowani swego czasu w Polsce taśmowo licencjaci zarządzania i marketingu oraz absolwenci politologii, to w Londynie nierzadko królowie brawurowej jazdy na szczotkach i mopach. Teraz być może zasłyną również w Berlinie, Hamburgu, Hanowerze. Na wielkie żniwa szykują się już najróżniejsi naciągacze, którzy załatwią od ręki dobrą pracę z bezpłatnym zakwaterowaniem i wyżywieniem, gdy tylko dostaną w gotówce 500 albo 1000 euro tytułem prowizji. A, ponieważ ludzie nie są tak głupi na jakich wyglądają, lecz niektórzy są znacznie głupsi - oszustom klienteli nie zabraknie.

Można spokojnie postawić spore pieniądze u bukmacherów, jeśli będą przyjmować zakłady, czy pewni swej zaradności Polacy pojadą szukać w Niemczech pracy "w ciemno" i nie znając języka. Pojadą jak amen w pacierzu i wcale nie jakieś zdesperowane jednostki.

Chcesz liczyć funty lub euro - licz na siebie

Nie zdziwmy się, gdy na dworcu w Monachium albo w Dortmundzie spotkamy rodaka, który zjawi się tam z biletem w jedną stronę i zasobem słownictwa na poziomie "Guten Morgen, ja szukać jakaś Arbeit". A jak się praca sama nie zgłosi? W Londynie przez długi czas, przy sklepie niedaleko Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego funkcjonowała słynna "ściana płacz". Tam gromadzili się ci, którym nie wyszło za bardzo "lukanie for a job". Kto potrzebował taniego robotnika na dzień lub kilka, przyjeżdżał i brał ilu chciał. W końcu policja rozgoniła to towarzycho. Mieszkańcy skarżyli się na hałasy, burdy i popijawy przez całą dobę.

W pobliskim POSK-u przyjezdni nie mieli czego szukać - czarny ochroniarz dostał jasne wytyczne. Zjednoczenie Polskie - przestawiane jako największa polska organizacja, w rzeczywistości federacji rozmaitych organizacji - wydało broszurkę z poradami jak żyć i pracować w Wielkiej Brytanii. Całkiem niezłą. I ponoć pomagało w wielu indywidualnych przypadkach. Nikt nie twierdzi, że tak nie było.

Wiadomo także, że Konsulat w ramach swoich zadań ma troszczyć się o własnych obywateli, co sprowadza się do ewentualnego pożyczenia pieniędzy na powrotny bilet. Rzecz jasna oczekiwanie, aby konsul brał rodaka za rączkę i szedł z nim szukać pracy jest niedorzeczne. Pewnie nieco więcej mogłyby zrobić przeróżne polskie organizacje społeczne, których na Wyspach jak mrówków. Podobno w jednej, działającej jeszcze od wojny, można przy odrobinie szczęścia dostać zapomogę. Nawet do 10 funtów.

Jednak tu również gwoli sprawiedliwości należy powiedzieć, że skutecznie poratować rodaka w biedzie nie tak łatwo. Potrzeba zaangażowania własnego czasu, nieraz trzeba fatygować innych, gdzieś dzwonić, gdzieś pójść. Niewdzięczna robota. Łatwiej omieść mogiłę i zapalić znicz na zapomnianym polskim grobie przed Świętem Zmarłych. Można się załapać na fotce w gazecie. Z kłopotami, już szczególnie na obczyźnie, zostaje się zwykle sam na sam. Dobrze to sobie wbić do głowy.

Niemcy przywalą nam gazetą

Swoją drogą, kto wie czy więcej nie pomogły Polakom na Wyspach agencje załatwiające otwarcie konta bankowego, National Insurance Number, dokumenty uprawniające do pracy na budowie i zasiłki. Brały za to pieniądze, ale co w tym złego. Jeśli rzetelnie, profesjonalnie wykonały usługę miały pełne prawo. To ich biznes. Natomiast niewątpliwie mnóstwo naszych rodaków dzięki załatwieniu niezbędnych papierów i konta znało sobie pracę, a nie wylądowało na londyńskim bruku. Może właśnie to jest pomysł na faktyczną pomoc emigrantom - działalność profesjonalna i na jasnych zasadach. A najzdrowszy układ, to uczciwa zapłata za uczciwą usługę.

Wiedząc, że jednym z największych problemów wyjeżdżających jest bariera językowa może powinien powstać jakiś projekt pod nazwą "Niemiecki dla wyjeżdżających". Może taki przyśpieszony kurs językowy powinien być emitowany w telewizji, a może lepiej zrobić go w każdej gminie, finansowany przez Urzędy Pracy. Tylko pytanie - czy przez polskie, czy niemieckie?

Takich "może" jest wiele, również z tego powodu, iż nie zrobiliśmy rzetelnej analizy błędów i wypaczeń po fali emigracji na Wyspy. Że uczenie się na błędach nigdy nie było naszą mocną stroną, to raczej żadna nowość. Teraz jednak możemy dostać bolesną nauczkę.

Nie ulega wątpliwości, że niemieckie media będą się bacznie przyglądać emigrantom z Polski - niekoniecznie z pobłażaniem. Jak wiadomo, prasa u naszych zachodnich sąsiadów nie grzeszy przesadną delikatnością, ani polityczną poprawnością. Przynajmniej gdy chodzi o Polaków. Gdy po otwarciu tamtejszego rynku pracy stanie się to, co się działo przed laty na Wyspach, to wszelkie "Bildy" i inne ich Zeitungi nie zostawią na Polsce i Polakach suchej nitki. Aż wióry polecą. Uchodzący dziś za wrogi emigrantom, brytyjski "Daily Mail" będziemy wtedy stawiać za wzór obiektywizmu i rzetelności.

Z Londynu dla polonia.wp.pl
Robert Małolepszy

Źródło artykułu:WP Wiadomości
polacywielka brytaniaemigracja
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)