Polacy uwiązani do Piłsudskiego i Dmowskiego. To niszczy politykę
Przy okazji stulecia niepodległości warto spostrzec, że to, co działo się wiek temu, wciąż rządzi polską debatą publiczną. I wreszcie się z owego sporu wyzwolić na dobre - pisze Wojciech Engelking w zapowiedzi do pierwszej debaty z cyklu "Rozmowy na 100-lecie", organizowanego przez Komitet Dialogu Społecznego Krajowej Izby Gospodarczej.
Taniec trumien
Kiedy na początku lat 90. Jerzy Giedroyc stwierdził, że Polską rządzą nie partie polityczne, lecz trumny Józefa Piłsudskiego i Romana Dmowskiego, niektórzy mogli odetchnąć z ulgą. Był to - w końcu - czas, kiedy rozmaite sejmowe stronnictwa wyrastały jak grzyby po deszczu, państwem na papierze przynajmniej władała zmienna koalicja partyjna, jednym słowem: panował ogólny chaos. Stwierdzenie Giedroyca, zakorzeniające polską politykę w sporze sprzed, podówczas, siedemdziesięciu lat, dawało poczucie jakiejś stałości: niezależnie, która z mniej lub bardziej kanapowych partii wsadzi swojego człowieka do kancelarii premiera, i tak wiadomo, co się będzie działo.
Czy po trzydziestu bez mała latach wolności i stu niepodległości stwierdzenie twórcy "Kultury" wciąż budzi spokój? To zaś, że współczesne spory dają się z prezentystyczną łatwością odnieść do sporów sprzed wieku, ciągle jest wartością?
Wręcz przeciwnie. Jakkolwiek daje bowiem łatwy materiał na publicystyczną analogię, pokazuje też zapóźnienie polskiej polityki. I rocznica niepodległości jest dobrą okazją, by się z tego zapóźnienia wyrwać, przestając obserwować niczym w telewizyjnym programie taniec trumien Piłsudskiego z Dmowskim, Gabriela Narutowicza i Eligiusza Niewiadomskiego, tango trumny Sienkiewicza z trumną Gombrowicza, fokstrota, w którym baluje trumna Miłosza z trumną Herberta.
Pokazem pewnej niedojrzałości państwa jest bowiem powtórzenie AD 2018 sporu co do tego, czy Rzeczypospolita winna być państwem na kształt federacji, wielokulturowym i o zbudowanej na różnorodności tożsamości (stara teza Piłsudskiego), czy też - teza Dmowskiego - silnie jednolitym, który to spór dziś można by łatwo odnieść do kwestii takich, jak: czy państwo centralizować i zmniejszać uprawnienia samorządom. Równie niedojrzałe jest spieranie się na szczeblu władz centralnych o postać Dmowskiego, o formułę uczestnictwa Polski w Europie (przez prezydenta Dudę zrównaną swego czasu z zaborami), odgrzebywanie sporu o pańszczyznę.
Po stu latach warto byłoby bowiem powiedzieć: to jest już rozstrzygnięte.
Niedyskretny urok inteligencji
W 1962 r. świeżo zamieszkały w Izraelu polski socjolog Witold Jedlicki pytał w słynnym, opublikowanym na łamach paryskiej "Kultury" artykule "Chamy i Żydy": "w jaki sposób prasa, w której nic nie może być wydrukowane bez aprobaty cenzury, może wywierać presję na cenzorów lub ich szefów?".
Pytanie Jedlickiego zawiera w sobie gotową odpowiedź: w Polsce w najbardziej nawet niesprzyjających warunkach - czy będzie to komunistyczny czas cenzury, czy kapitalistyczny z ducha okres, kiedy upadają gazety, a portale pogrążają się w clickbaicie - Polską rządzi inteligencja. Pozbawiona cywilizowanych, komfortowych warunków debaty w formie esejów i polemik, przeniosła dyskusję ze szpalt gazet i ekranów komputerów do życia politycznego, gdzie dominującym gatunkiem literackim nie jest artykuł prasowy, lecz ustawa.
Jaka? Ano przykładowo taka, jak ta o dekomunizacji patronów ulic, alej i placów, w istocie będąca polemiką z grubą kreską Tadeusza Mazowieckiego albo nawet głosem w sporze, który zapoczątkował dawno temu Stefan Żeromski w opowiadaniu z 1920 r. "Na probostwie w Wyszkowie", którego bohaterami uczynił Juliana Marchlewskiego i Feliksa Dzierżyńskiego, a kolaborantów z cudzoziemskimi armiami oskarżył o "wyzucie się z ojczyzny" i odmówił nawet grobu w Polsce. Albo też nowelizacja ustawy o IPN-ie, prawne zwieńczenie sporu dotychczas rozgrywanego na łamach prasy przez Jana Tomasza Grossa i jego adwersarzy.
Hegemonia, jaką inteligencja w Polsce zyskała we władzy nad politycznym i społecznym dyskursem, tłumaczy, dlaczego w tymże wciąż dominują spory, które w rozmaitych inkarnacjach wydarzały się przez ostatnie sto lat. Inteligencja jest bowiem - jak zauważył socjolog Tomasz Zarycki w swoim wydanym rok temu "Totemie inteligenckim" - jedyną warstwą społeczną w Polsce, która skutecznie opierała się rozmaitym przerwaniom ciągłości życia publicznego - i tego w roku 1918, i tego w 1945, jak również tego w 1956, 1968 i 1989.
Inteligencki status się w Polsce dziedziczny, to zaś, czym dziedziczący nasiąkał w domu, staje się, gdy już wchodzi do wielkiej polityki, przedmiotem jego konkretnych działań, a nie kuchennych dyskusji prowadzonych z podobnie wychowanymi kolegami. Nadaje tymi działaniami inną formę temu, czym nasiąknął, treść jest jednak ta sama. Pęcznieją w niej za to odwołania do przeszłości, w ramach których marsz narodowców 11 listopada 2017 r. kojarzy się z zabójstwem Gabriela Narutowicza, wykwit antysemickiego bełkotu, który wypełnił przestrzeń publiczną na początku tego roku - z nasileniem antyżydowskich nastrojów w końcówce lat 30.
Jedźmy, nikt nie woła
Kiedy redakcja Wirtualnej Polski poprosiła mnie o napisanie niniejszego tekstu - jako komentarza do dyskusji, która 11 maja 2018 r. rozegra się w warszawskiej Big Book Cafe, dotyczącej wpływu nurtów ideowych na postawy Polaków - spytała, który ze sporów rozpalających polską debatę publiczną na przestrzeni ostatniego stulecia wydaje mi się najistotniejszy. Tu jest pora, żeby odpowiedzieć: po pierwsze żaden, i bardzo bym chętnie posłał te wszystkie spory do stu diabłów, a w mniej radykalnej wersji: do fachowych prac historyków, które nie są omawiane na łamach prasy i w programach telewizyjnych, nie rzucają toteż długiego cienia na ocenę tego, co dzieje się aktualnie.
Po drugie jednak, już zupełnie spokojnie - jest jeden, który pomoże mi w tym do stu diabłów innych sporów posłaniu, jeżeli przeczytam jego główną tezę przeciwko jej autorom, obydwu spadkobiercom wielkich polskich debat politycznych, czyli Ryszardowi Legutce i Tomaszowi Mercie.
Spór, rozgrywający się półtorej dekady temu, był o to, co właściwie konserwować ma polski konserwatyzm, wedle Marcina Króla poprzecierany i od czasów dwudziestolecia międzywojennego pełen dziur i luk (inaczej uważał Kazimierz Ujazdowski). Ryszard Legutko stwierdził wówczas, że Polska jest krajem przerwanej ciągłości i była to teza ową przerwaną ciągłość zdecydowanie deprecjonująca, wskazująca na inteligencką tragedię początku PRL-u, która zniszczyła ideowy dorobek 20-lecia międzywojennego.
Wspomniana dyskusja, pełna ech prac takich polskich konserwatystów jak Adolf Bocheński czy Michał Bobrzyński, winna zostać wywrócona na nice, a przerwana ciągłość, na którą utyskiwał Legutko, odczytana w niej jako coś niezwykle pozytywnego. Przyznanie, że polska polityka i polski spór ideowy nie mają nic wspólnego z dyskusjami z lat 20., 30. i z PRL-u, oznacza bowiem stworzenie pozytywnej trampoliny, od której można się odbić. Sądzę, że właśnie takie odbicie - i idąca za nim świadomość, że od stu albo i więcej lat polskie elity, a wraz z nimi wszyscy Polacy, spierają się o to samo - byłoby niezłym uczczeniem stulecia niepodległości. Przy okazji po mickiewiczowsku można by w przeszłość spojrzeć, drobiazgowo ją przebadać, następnie zaś stwierdzić, że czas jechać, bo nikt nas z niej nie woła.