Polacy skazali Ukrainkę na cierpienia? Przerażające kulisy wypadku w pralni
- Niech cała Polska dowie się, jacy tu są pracodawcy. Nie było szkolenia BHP. Była ciężka praca 12 godzin dziennie w pralni, za 10 zł na godzinę. Kiedy magiel zmiażdżył rękę mojej żony okazało się, że tylko ona jest winna - mówi Wirtualnej Polsce zrozpaczony Andrej Romanenko. Jego 29-letnia żona została potwornie okaleczona podczas pracy w pralni w Luboniu pod Poznaniem.
12.01.2018 | aktual.: 12.01.2018 19:08
Maszyna do prasowania pościeli powoli wciągała rękę Alony Romanenko, miażdżąc ją aż do wysokości powyżej łokcia. Mimo rozpaczliwych krzyków pracownicy pralni najpierw nikt nie potrafił szybko zatrzymać magla. Gdy przyjechali ratownicy, doszło do kłótni z właścicielem, czy uwolnić ramię rozwalając maszynę, czy też czekać na mechanika.
- Nigdy, podkreślam, nigdy dobra materialne nie są ważniejsze od życia i zdrowia ludzkiego. Podczas akcji ratunkowej strażacy nie oglądają się na wartość sprzętu i tak było w tym przypadku - zapewnia w rozmowie z WP kpt. Michał Kucierski ze Straży Pożarnej w Poznaniu. Według jego relacji 6 minut po strażakach do pralni w Luboniu przyjechało pogotowie. Zgodnie z przepisami dowodzenie akcją ratunkową przejął ratownik. Alonie, której ramię tkwiło w maszynie założono opaskę uciskową i podano zastrzyk przeciwbólowy. Ostatecznie kierujący akcją podjął decyzję o wezwaniu mechanika. Ten uruchomił wsteczny bieg magla i uwolnił zmasakrowaną rękę. Podobno innej możliwości ratunku nie było, ale ranna pracownica potwornie cierpiała przez około godzinę.
- Nie rozumiem tego! Jak można było sprawić tyle bólu. Czy to maszyna jest ważniejsza od człowieka? - denerwuje się Andrej Romanenko. Jego okaleczona żona właśnie oczekuje na trzecią operację ramienia w szpitalu miejskim w Poznaniu. Zmiażdżona w maglu ręka nie nadawała się do rekonstrukcji. Amputowano ją powyżej łokcia. Pacjentka ma jeszcze przejść operację przeszczepu skóry, co przyspieszy gojenie się rany. Patrząc na zdjęcie ze szpitala wręcz trudno rozpoznać szcześliwą do niedawna dziewczynę.
Prokuratura i Państwowa Inspekcja Pracy wciąż wyjaśniają przyczyny wypadku. Choć od zdarzenia minął już miesiąc, to w sprawie wciąż pozostaje wiele pytań. Czy ukraińscy pracownicy pralni zostali przeszkoleni z zasad bezpieczeństwa w pracy? Dlaczego nikt nie potrafił szybko zatrzymać magla? Czy podczas akcji ratunkowej ratownicy ulegli presji właściciela pralni, aby nie niszczyć maszyny?
Robert, właściciel pralni, powiedział dziennikarzom, że maszyna wyłączyła się samoczynnie, gdy tylko ręka Alony dostała się pod walec. Ponadto zanim kobieta rozpoczęła pracę, otrzymała wystarczający instruktaż do obsługiwania maszyny. Twierdzi, że ma podpisane przez nią dokumenty.
Co innego mówi ukraińskie małżeństwo: - Nie było szkolenia BHP, Alona nie podpisała niczego, a w pracy poganiano ją, aby pilnowała równego prasowania pościeli. Kiedy trafiał się supeł, krzyczano bierz, zabieraj, ślepa jesteś - relacjonuje mąż Alony. Twierdzi także, że inny pracownik z Ukrainy, świadek wypadku, został odesłany już do domu przez pracodawcę, aby nie było zeznań obciążających firmę.
Polacy wpłacają na pomoc
Alona i Andrej Romanenko przyjechali do Polski kilka miesięcy temu. Alona znalazła pracę kilka dni przyjeździe. Zarabiała 10 zł na godzinę podczas 12-godzinnych zmian w pralni. Po wypadku o pomoc dla pary zaapelował Witold Horowski, honorowy konsul Ukrainy w Poznaniu. Udostępnił konto Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polska Ukraina, na które od razu zaczęły wpływać pieniądze. - Zebraliśmy już ponad 5 tys. złotych. Mam nadzieję, że los pani Alony jakoś uda się poprawić. Może zbierze się kwota wystarczająca na zakup dobrej jakości protezy - mówi konsul.
Osoby, które chciałyby pomóc Alonie, mogą wpłacać pieniądze na konto Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polska Ukraina nr 37 1090 1854 0000 0001 1451 2044 z dopiskiem „Dla Alony”.