ŚwiatPolacy lubią leki na spirytusie i antybiotyki na ból palca

Polacy lubią leki na spirytusie i antybiotyki na ból palca

O służbie zdrowia dobrze przeważnie mówią tylko ci, którym śmierć zajrzała głęboko w oczy, a lekarze w ostatniej chwili zdążyli wytrącić jej kosę. I też nie wszyscy są w pełni zadowoleni. Podobnie jest w Wielkiej Brytanii, którą można nazwać "szpitalem świata". Właściwie każdy może się tu leczyć. Podobno Polacy nie narzekają bardziej niż inni.

Polacy lubią leki na spirytusie i antybiotyki na ból palca
Źródło zdjęć: © WP.PL

14.02.2011 | aktual.: 11.06.2018 15:10

Ania i Norbert zabrali do szpitala swoje paszporty, karty z National Insurance Number, potwierdzenie adresu na rachunku za internet oraz payslipy, czyli odcinki z ostatnich zarobków. Nigdy nie wiadomo, czego zażądają. W rejestracji zapytali ich o... kod pocztowy. Mieli sporo obaw - obiło im się o uszy to i owo o tutejszych "rzeźnikach". W czasie ciąży Ania widziała lekarza jeden raz i tylko dlatego, że podczas rozmowy z położną wspomniała o cukrzycy w rodzinie. Dostała wtedy w szpitalu glukometr, zestaw akcesoriów i pojemnik na zużyte igły. Wszystko za darmo. USG dwa razy robiła jej kobieta-technik. Wykresy, tabelki, rzędy cyfr. Techniczka zapytała, czy Anna chce wiedzieć jeśli są jakieś wady płodu. Wiedzieć chciała, wad nie było. Informacja o płci dziecka także na życzenie rodziców. Dobre wyniki badań nie kwalifikowały kobiety do kolejnych wizyt w gabinecie lekarskim. Datę porodu wyliczył komputer.

Queen Charlotte's & Chelsea Hospital to jeden z bardziej renomowanych szpitali położniczych w Londynie, ale Polka nie trafiła tam dzięki znajomościom, ani wręczeniu "koperty". W ankiecie w przychodni wpisała ten szpital jako miejsce gdzie chce rodzić, bo słyszała pozytywne opinie. Musiała też wskazać "zapasowy" i przyjąć do wiadomości, że jeśli poród zacznie się niespodziewanie, to karetka i tak zawiezie ją do najbliższego szpitala w okolicy. Ciekawostką, gdy idzie o londyńskie szpitale, jest to, że ich nazwy nie mają nic wspólnego z położeniem. Chelsea Hospital nie mieści się w eleganckiej dzielnicy o tej nazwie, ale w pobliżu stacji metra East Acton. Tuż obok jest Hammersmith Hospital, a w dzielnicy Hammersmith spotkamy dla odmiany szpital o nazwie Charing Cross którego, kierując się logiką, należałoby szukać raczej w odległej dzielnicy Westminster.

Przyszli rodzice mieli jednak większe powody do zdziwienia. W czasie rozmowy z położną Ania dowiaduje się, że w każdej chwili ma prawo zażądać podania tzw. znieczulenia dokręgowego eliminującego praktycznie ból podczas porodu, a nawet cesarskiego cięcia - pomimo braku wskazań natury medycznej. Nie jest ono zalecane z uwagi na zwiększone ryzyko powikłań (i pewnie też koszty jakie ponosi szpital), ale jeśli kobieta zdecydowanie wyrazi taką wolę, to lekarz nie ma wyboru.

Przychodzi pacjent do przychodni

Mała Roksana ostentacyjnie zlekceważyła wyliczenia szpitalnych komputerów i opóźniła swój debiut na świecie o dwie doby. Z tej racji mama miała jeszcze okazję do kilku zdziwień, między innymi, gdy z rana otrzymała jadłospis zawierający kilkanaście potraw na lunch i obiad (włącznie z deserami)
do wyboru. Pierogów i gołąbków w menu nie było, ale znalazło się i coś z mięs, ryba, dania dla wegetarian, a nawet hinduskie curry. W zamrażarce na korytarzu lody, a obok herbata, kawa i dystrybutor z wrzątkiem. Oczywiście, wszystko za free. Położne raczej nie snuły się znudzone po korytarzach, a lekarze na nocnych dyżurach nie wyglądali na wybudzonych z drzemki.

Upartą córeczkę i tak ostatecznie trzeba było wyciągać przez cesarskie cięcie, ale wszystko poszło szybko i sprawnie. Przejęty tato (zdziwiony, że pozwolili mu wejść na salę operacyjną) z trudem mógł utrzymać w ręku aparat fotograficzny, toteż wyręczył go anestezjolog, który miał zdaje się już sporą wprawę w uwiecznianiu takich chwil. Personel bloku porodowego wyglądał na autentycznie zaskoczony, gdy Norbert pojawił się z wielką bombonierką polskich czekoladek. Tu w zwyczaju jest najwyżej kartka "Thank You". Z pewnością nie z powodu słodkiej łapówki rodzice zostali przy wypisie poinformowani, iż w przypadku jakichś nagłych kłopotów zdrowotnych zawsze mogą przyjechać z małą do szpitalnego ambulatorium, nawet bez appointmentu, czyli umówionej wizyty.

Nie jest to jedyna pochlebna relacja polskich rodziców z porodu w angielskim szpitalu, szczególnie jeśli mieli wcześniej doświadczenia w innym kraju. Rzecz jasna, każdy wyraża opinię na podstawie swoich własnych doświadczeń, a nierzadko po prostu odczuć. Człowiek skutecznie wyleczony ze swojej dolegliwości bywa mocno rozczarowany postawą lekarzy, bo nie okazali mu serca i współczucia, ale bezdusznie realizowali procedury medyczne. Mniejsza z tym, że przyniosły skutek.

W wielu krajach, w tym również na Wyspach, niemalże do dobrego tonu należy narzekanie na lekarzy pierwszego kontaktu. Tu narzekać może praktycznie każdy, bo w zasadzie każdy ma prawo zostać pacjentem GP (General Practice). Teoretycznie przychodnia nie powinna odmówić rejestracji osobie zamieszkałej w rejonie jej działania. Z powodu przepełnienia, menedżerowie lecznic uciekają się do różnych chwytów, aby ograniczyć zapisywanie nowych pacjentów. Zwykle robią trudności natury formalnej, na przykład skrupulatnie żądają potwierdzenia adresu tylko w formie rachunku za światło, stacjonarny telefon albo gaz. Nie chcą honorować natomiast wyciągu z konta bankowego. Obywatele Wielkiej Brytanii nie mają obowiązku posiadania żadnego dowodu tożsamości. Potwierdzeniem, że żyją i gdzieś zamieszkują jest rachunek, który opłacają. Tymczasem, niemało Polaków mieszka w podnajętych pokoikach, a rachunki przychodzą na landlordów. Jednak i na to jest sposób - jeśli nie ma potrzebnego dokumentu, przychodnie i tak są zobowiązane
zarejestrować pacjenta tymczasowo - na trzy miesiące. Właściwie, to nawet są zobligowane powiedzieć mu o takiej możliwości, ale lepiej na to nie liczyć. Z uzyskaniem rejestracji radzą sobie zresztą pierwszorzędnie nielegalni imigranci, nierzadko przybywający na Wyspy w celu podratowania zdrowia. Czym się leczy Goździkowa?

Od polskiej lekarki, która praktykuje w Londynie od 20 lat (obecnie jest współwłaścicielką przychodni GP) dowiadujemy się, że w mieszance narodowościowej nie wyglądamy najgorzej. Odpadają zasadniczo problemy natury religijnej. Polki nie protestują, gdy ma je zbadać mężczyzna lekarz, a już jak śniady i przystojny to w ogóle. Polakowi zupełnie nie przeszkadza, że lekarstwo jest na spirytusie, wprost przeciwnie. Bardzo lubimy natomiast wyjść z gabinetu z kilkoma receptami. Chcemy dostać furę leków (w tym obowiązkowo antybiotyk) na ból małego palca u nogi, a gdy kichniemy dwa razy, żądamy skierowania do specjalisty. Najlepiej wiemy co nam dolega i jaką terapię trzeba zastosować. Mamy też swoje autorytety medyczne. Wieloletnie doświadczenie lekarza niewiele znaczy przy opinii pani Goździkowej.

Sam system opieki zdrowotnej, pochłaniający lwią część brytyjskiego budżetu, jest obiektem nieustannej krytyki właśnie za niebotyczne koszty. Tymczasem Brytyjczycy nie wydają się jakoś nadzwyczajnie schorowani. Przeciwnie, widać raczej ich niezłą formę, a z pewnością zahartowanie. Bez względu na porę roku, w metrze lub autobusach naprawdę rzadko można spotkać osoby zakatarzone albo kasłające. Nie należy do wyjątkowych o tej porze roku widok mężczyzny tylko w garniturze (ale obowiązkowo z szalikiem), ani pani w pantofelkach na bosych nogach. Polskie mamy otulające swoje pociechy puchowymi kurteczkami i czterema kocykami. Z przerażeniem patrzą na niemowlaki Brytyjek wożone w wózkach bez czapeczki i z bosymi stópkami. W lutym również.

Jakkolwiek, krytyków poziomu usług medycznych znajdzie się na pęczki. Pewnie, w wielu przypadkach niebezpodstawnie. Jednakże, jak to często bywa, przeważnie najbardziej narzekają ci, którzy najmniej powinni.

Konowały z Londynu i doktory z powiatu

Przed około czterema laty na ulicy w Londynie znaleziono młodego mężczyznę z rozbitą głową. Właściwie, z wielką dziurą w głowie. Okoliczności zdarzenia nie ustalono. Długo też nie można było ustalić tożsamości pacjenta z braku jakiegokolwiek kontaktu. W klinice neurologicznej, do której trafił, złożyli z głowy, ile się dało. Po kilku miesiącach policja odnalazła jego rodzinę w Polsce. Mariusz, bo tak miał na imię, wiódł żywot warzywa, a brytyjscy lekarze nie widzieli szans na dalszą poprawę. Wynikła sprawa odesłania pacjenta do Polski. Gazeta, w której wówczas pracowałem, zaangażowała się w zbiórkę pieniędzy na opłacenie samolotu-karetki. Ostatecznie, koszty kilku tysięcy funtów poniósł szpital. Gdy po jakimś czasie telefonicznie skontaktowałem się z rodziną Mariusza, usłyszałem mniej więcej tyle: "Co za konowały leczą w tej Anglii? Nasi doktorzy z powiatowego szpitala tylko na niego popatrzyli, od razu powiedzieli, że tam wszystko spieprzyli. Nawet nie musieli czytać tomów dokumentacji, zresztą po angielsku
były. U nas w tydzień byłby zdrów jak ryba". Nie minęły dwa miesiące, a tym razem ktoś z rodziny zadzwonił do redakcji: "Kochani pomóżcie! Mariusz to jedna wielka rana, same odleżyny. Tam pół roku leżał i ani śladu odleżyn nie było. Wszystkie środki higieny i pampersy sami musimy kupować, żadnej rehabilitacji - jak chcemy, to trzeba płacić! Chłopak kończy się na naszych oczach! Olaboga!".

Wielka Brytania nie jest pewnie krajem z idealną opieką zdrowotną, choć biorąc pod uwagę nakłady, powinien to być raj dla zbolałych. Jednak dostępność i standard usług medycznych, przy odrobinie dobrej woli, trudno uznać za najgorszy. Może docenimy to dopiero, gdy rząd Davida Camerona wprowadzi zapowiadane cięcia w służbie zdrowia.

Z Londynu dla polonia.wp.pl
Robert Małolepszy

Źródło artykułu:WP Wiadomości
zdrowielekarzszpital
Zobacz także
Komentarze (0)