Polacy boją się spisu powszechnego. Pracują "na czarno"
Pytania o pochodzenie etniczne, ilość posiadanych domów i inne dobra materialne, a także wyznawaną religię znajdą się w kwestionariuszu brytyjskiego spisu powszechnego 2011. Czy wylewna szczerość wobec państwa opłaca się?
27 marca bieżącego roku do drzwi mieszkańców Wielkiej Brytanii nie zapuka rachmistrz spisowy, jakiego znamy z polskich spisów powszechnych. Sami wypełnimy formularz dostarczony pocztą albo przez kuriera. Można również przez internet. Dokument będzie oczywiście po angielsku, ale przewidziano "instrukcję obsługi w 50 językach oraz wielojęzyczną infolinię.
Według założeń, do udziału w spisie zobowiązane jest każde gospodarstwo domowe, rozumiane, jako rodzina albo osoba posiadająca lub wynajmująca nieruchomość, a także regulująca w całości albo części rachunki za gaz, wodę, prąd, itp. Nie ma przy tym znaczenia narodowość, ani powód, z jakiego przebywamy na Wyspach. Pod obowiązek "podpada" każdy, kto przebywa w UK, od co najmniej trzech miesięcy, licząc do 27 marca.
Zlekceważenie tej obywatelskiej powinności może nas kosztować 1000 funtów. Władze zapewniają, że wszelkie dane, jakie ujawnimy będą chronione tak samo, albo nawet lepiej, niż królewskie insygnia w Tower. Cokolwiek powiemy, czy raczej zadeklarujemy w ankiecie, nigdy nie zostanie użyte przeciwko nam. Dane obejmie klauzula poufności na 100 lat. Potem to już raczej nie musimy się martwić...
Pytania będą dotyczyły m.in. pochodzenia, wykształcenia, statusu zawodowego i materialnego respondentów, sytuacji rodzinnej, a także wyznania. Tego ostatniego nie jesteśmy zobowiązani ujawniać, jeśli nie chcemy. Prawdopodobnie niektóre zapytania zahaczą o delikatne kwestie, np. zatrudnienia w "szarej strefie".
Spis ma posłużyć wyłącznie celom statystycznym oraz długofalowym planom rozwoju infrastruktury komunalnej i społecznej, inwestycji w szkolnictwo, służbę zdrowia, sferę socjalną i przyczynić się do szeroko rozumianej poprawy warunków bytowych mieszkańców Wysp. Zdobyte tą drogą wiadomości mają także pomóc w kreowaniu polityki społecznej wobec imigrantów, w tym wyjścia naprzeciw ich potrzebom edukacyjnym, kulturalnym i bytowym.
Krótko mówiąc - wszystko dla naszego dobra. Gdy powiemy, że mamy ośmioro dzieci, to w pobliżu wybudują szkołę, a jeśli nie posiadamy samochodu - dołożą jeden autobus na linii E-7. A nawet, jeśli nie będzie tak pięknie, to nie ma powodu, aby podejrzewać państwo brytyjskie o jakieś niecne zamiary. Może nie uruchomi całego swego aparatu ucisku przeciw Kowalskiemu, który przyzna się do pracy na czarno.
Wiadomym jest natomiast, że Polacy mają zdecydowanie ograniczone zaufanie do wszelkiej władzy i nie cechuje nas bynajmniej wylewna szczerość we wzajemnych kontaktach. Mamy także często własną interpretację pojęcia obywatelskiego obowiązku, co łatwo zauważyć w frekwencji wyborczej. Tak samo zresztą w kraju, jak poza Polską.
Na Wyspach, gdzie emigranci z krajów UE są uprawnieni do udziału w wyborach lokalnych, nie uchodzimy za przesadnie wpływowy elektorat. W najbardziej polskiej dzielnicy Londynu, na Ealingu, prawo do głosowania ma 5% wyborców polskiego pochodzenia. To osoby, które zgłosiły w gminie chęć bycia wyborcami, ale odsetek Polaków w dzielnicy jest znacznie wyższy. Nie ma jednak gwarancji (bo takich statystyk nie prowadzi się), iż nawet te 5% rzeczywiście idzie na głosowanie. Można mieć wątpliwości biorąc pod uwagę, że na 69 radnych Ealingu jest tylko jedna Polka.
Póki co, nie ma jeszcze na Wyspach widoczniej kampanii społecznej promującej udział w spisie, ale jest to w tutejszym zwyczaju, więc na pewno za jakiś czas pojawią się bilbordy i całostronicowe ogłoszenia w prasie. Można się spodziewać także promocji w języku polskim. Pewne jest to, że w przypadku spisu nie będzie wątpliwości, ilu Polaków wzięło w nim udział. Oby nie okazało się, że jest nas na Wyspach... 10 albo 20 tysięcy.
Z Londynu dla polonia.wp.pl
Robert Małolepszy