"Pokrzyżowałam Panu Bogu plany"
Rodzą dzieci, pomagają mężowi, opiekują się domem – niektórzy wierzą, że to porządek ustanowiony dla kobiet przez Boga. Taki, który sprawdza się od czasów Adama i Ewy. Ostatnio jednak coś się w tym mechanizmie wyraźnie psuje. Czyżby kobiety przestały Panu Bogu wierzyć?
08.11.2009 | aktual.: 17.11.2009 13:58
Na wsi zaradność kobiet liczy się w ilości wykonanych prac domowych. Bo jak mąż na roli, to ktoś musi zostać w domu, ugotować, zająć się dziećmi. A jak żona chce otworzyć swój biznes, to co? Mężczyźni krzywią się, krytykują, pod wąsem przeklinają, że kobietom w głowach się poprzekręcało i zamiast, jak Pan Bóg przykazał, zajmować się domem i dziećmi, ciągnie je do świata i robienia pieniędzy. Inaczej kobiety, dla których praca zawodowa jest nadzieją na lepsze życie; takie, w którym przestają być podporządkowane męskiej woli – tak przynajmniej sprawę widzą niektóre mieszkanki małych miejscowości.
50-latka: walczyłam o dobro dzieci
Zanim 50-letnia Barbara K. z Kujaw otworzyła biznes, życie nie szczędziło jej trudności. W wieku 19 lat wyszła za mąż, bardziej z rozsądku niż z miłości, bo jak kobieta ma brzuch, a nie ma męża, to na wsi znaczy, że jest łatwa. Szydzi się z niej, wyśmiewa, a rodzinie mówi, że wychowali ladacznicę. Póki brzucha nie widać, ogłasza się zaręczyny, zwołuje świadków i mówi „tak” przed ołtarzem. Przez ten pośpiech, o tym, że Andrzej jest alkoholikiem, Basia dowiedziała się już po ślubie.
Po roku, jakby na przekór chorobie męża, Basia znów zaszła w ciążę. Wiadomość o niej bardziej ucieszyła córkę Anię niż Andrzeja; ten w ciąży znalazł dobry powód do bicia: – W domu aż huczało od awantur i ciosów, które wymierzał.
Po trzech latach walki z Andrzejem, coś w Baśce pękło. Spakowała mężowi walizki, wystawiła za drzwi i czekała, aż znikną. Zniknęły. Andrzej już nigdy do domu nie wrócił.
Po kilku tygodniach Baśka zatrudniła się w SKR-ach (spółdzielnia kółek rolniczych), a opiekę nad dziećmi przekazała babce – ta przychodziła do wnuków, karmiła je, umilała czas zabawą czy wyjściem na spacer. Szło dobrze, dopóki sąd nie wydał orzeczenia o wysokości alimentów płaconych przez Andrzeja. Otrzymanie czegokolwiek od alkoholika, który wszystko przepija i zamienia na wódkę, graniczyło z cudem; skazało to Baśkę na radzenie sobie z pomocą rodziny: – Nie miałam nic swojego. Mieszkałam, a raczej wegetowałam, w jednopokojowych stancjach, gdzie kuchnię i łazienkę oddzielała szmata wisząca na sznurku.
Dopóki Baśka pracowała w SKR-ach, to koniec z końcem wiązała. Było łatwo, bo miała i pewną posadę w sektorze administracyjno-finansowym i pewną pensję. Po upadku komunizmu to, co państwowe, sprywatyzowano, a w miejsce dawnych SKR-ów wybudowano sklep chemiczno-spożywczy. Teraz, jak Baśka wygląda w domu przez okno, to i tego sklepu już nie ma. Stoją za to dwa zakłady: mleczarski i taki, w którym produkują plastikowe pojemniki. Widzi, że pracują tam głównie mężczyźni. Praca ciężka, fizyczna, więc kobiet nie zatrudniają.
– Jak kobieta na wsi szuka pracy, to jej wiecznie pod górkę. Tu jej nie chcą, tam nie chcą. Najlepiej żeby zajęła się domem, a mąż niech się troszczy o pracę. A jak męża nie ma, to co? – pyta rozgoryczona Baśka. Wspomnieniami wraca do upadku komunizmu, kiedy – po tym, jak przez osiem lat pracowała w sektorze administracyjno-finansowym – prywatni właściciele nowo powstałego sklepu stwierdzili, że z takim doświadczeniem idealnie się nada do pracy przy kasie.
Początki były nienajgorsze; ludzie przychodzili tłumnie, zapełniając w koszykach komunistyczne pustki. – Każdy chciał mieć najlepszy proszek do prania, coś słodkiego – mówi. Po okresie „zachłyśnięcia się towarem” tłumy ustały. Któregoś dnia ktoś otworzył kasę, zabrał pieniądze, a o kradzież posądzono Baśkę: – Przegrałam, bo brakowało mi konotacji rodzinnych. Nikt nie powiedział, że to nie ja zrobiłam.
To, co w okresie stabilizacji i spokoju Baśka wypracowała, z dnia na dzień straciła. Utrata pracy, pogłębiające się zadłużenia u rodziny – sprawiły, że kobieta po 40. roku życia, bez wykształcenia i po rozwodzie, tak naprawdę nie miała szans się odnaleźć. Wyprzedawała więc z domu kolejno: sprzęt komputerowy, syntetyzator (fenomenalny jak na tamte lata), żeby dzieci, uczące się w liceum, miały na książki i dojazd do szkoły; meble – na spłatę ważniejszych długów – czy ubrania (zamieniane na jedzenie).
– Alimentów już od dawna od męża nie dostawałam; wolał je wydać na wódkę – wspomina. Sposobem na wyjście z kryzysu było otwarcie własnego sklepu. Ale jak to? Kobieta ze wsi, bez grosza przy duszy? – dziwili się we wsi. Długi drastycznie wzrosły, kiedy Baśka zapożyczyła się na otwarcie własnego (małego, bo małego, ale własnego) sklepu. – Miała doświadczenie w branży chemiczno-spożywczej. Ale, jak się okazało, samo doświadczenie to za mało. Wkrótce sklep upadł, a Baśka, coraz bardziej przybita złą sytuacją, szukała zatrudnienia na stanowisku sprzedawcy. Kiedy i to się nie powiodło, otworzyła kiosk ruchu: – Narzuty samej sieci nie dawały szans na przetrwanie. Córka Baśki, Anka, mówi, że niepowodzenia sklepów nie były czymś wyjątkowym. W małej miejscowości większość sklepów upadała. Była bieda, ludzie zaciskali mocno pasa, oszczędzając na wszystkim. A że sklep spożywczo-chemiczny już był i kiosk ruchu też, więc inne nie miały prawa bytu.
Pomysł na sklep z odzieżą pojawił się nagle. Obok kiosku, w którym pracowała Baśka, był mały lokal do wynajęcia. Początkowo sprzedawała zarówno ubrania nowe, jak i używane. Szybko zorientowała się, że dla wielu osób nowy ciuch to towar luksusowy, z wyższej półki, taki, na który nie mogą sobie pozwolić. Postanowiła stworzyć lumpeks: – Wtedy takie sklepy były czymś wstydliwym, niepowszechnym. Szczególnie w małych miejscowościach czuć było skrępowanie osób, które do lumpeksu wchodziły. Na szczęście mój był na uboczu, co pozwalało ukradkiem do niego wejść, sprawdzić asortyment i ewentualnie coś sobie kupić.
Baśka nie odczuwała wstydu z powodu prowadzenia lumpeksowej działalności. Wiedziała, jak to jest żyć w biedzie, bo życie już nieraz ją doświadczyło, więc nie dawała odczuć klientom, że pod jakimkolwiek względem są gorsi. Może przez to nastawienie, z ust do ust, pocztą pantoflową, rozeszło się, że tam, w zaułku, sprzedają używane rzeczy i to całkiem niedrogo. Pewne jest, że pozwoliło jej to wyjść z długów, rozwinąć interes i zacząć w końcu marzyć o własnym mieszkaniu.
Wkrótce ubieranie się w sklepie z używaną odzieżą przestało być tematem tabu. Ludzie, nawet w dużych miastach, zaczęli go uważać za normalną sieciówkę, gdzie każdy może przyjść i znaleźć coś dla siebie. Miejsce, w którym nikogo nie wytyka się palcami za to, że nie stać go na „przyzwoite ubranie”. Mimo trendu, rosnąca konkurencja i opłaty zusowskie sprawiły, że Baśka musiała zaprzestać działalności.
Marzyło jej się otwarcie własnej firmy, ale w lepszym punkcie i takiej, żeby łączyła w sobie odzież nową z używaną. O tym, że będzie możliwość dofinansowania ze środków unijnych, dowiedziała się od córki, która kiedyś sama ubiegała się o dofinansowanie i przeszła wcześniej podobną procedurę. Basia o możliwości realizacji swoich marzeń dowiedziała się w 2009 r., kiedy ruszył program 6.2 POKL, a z nim i machina dofinansowań.
– Na obszarach wiejskich problemem jest przede wszystkim brak wiedzy. Ludzie nie wiedzą, że dofinansowanie jest i jak je można dostać – mówi. Nawet jak oglądają w telewizji unijne reklamy, to myślą, że adresowane są nie do nich, lecz, na przykład, do mieszkańców stolicy.
Po przejściu biurokracji i kilkuetapowej eliminacji Baśka dowiedziała się, że dofinansowanie dostanie. 27 tys. na urządzenie lokalu, zakup niezbędnego sprzętu i możliwość ubiegania się na okres sześciu miesięcy o wsparcie finansowe na bieżące wydatki. Warunek był jeden: wsparcie jest bezzwrotne tylko wtedy, gdy firma przynajmniej rok przetrwa na rynku. Jeśli nie, Baśka będzie musiała te 27 tys. zwrócić.
W marcu br. rozpoczęła własną działalność. W centrum miasta ma swój sklep, z używanymi i nowymi ciuchami, tak jak chciała. Opłaca się przemienienie lumpeksu na butik? Baśka mówi, że tak, bo rynek rozwinął się, sytuacja materialna mieszkańców uległa poprawie i wygląd zaczął się dla nich liczyć. A jak ktoś wchodzi do jej sklepu, to ma do wyboru – może szukać odzieży nowej lub używanej.
Największą niespodzianką był dla Baski pierwszy dzień otwarcia sklepu: – Konkurencyjny sklep wystawił wtedy kartkę – 20%.
To był znak, że sukces Baśki widzą inni.
40-latka: mogłam uwierzyć w siebie
40-letnia Kinga N., po tym, jak wyszła za mąż, przeniosła się do jeszcze mniejszej wsi niż ta, w której zamieszkiwała z rodzicami. Tam przez 15 lat zajmowała się prowadzeniem domu i opieką nad dwojgiem dzieci. Mąż Kingi pracował na roli, mieli też dwa konie, świnie, trochę kur i kaczek. – W rolnictwie wszystko warunkuje pogoda. Jak nie ma urodzaju, to nie ma co do garnka włożyć – mówi. Po części utrzymywali się z renty babci. Pięcioosobowa rodzina mieszkała w domu z jednym pokojem, kuchnią i bez łazienki. Dwóch nastolatków spało z rodzicami w pokoju, a babcia w kuchni. Codziennie musieli myć się w misce, polewać wodą czerpaną ze studni, której odległość od domu wynosiła kilkanaście metrów.
Kinga przed wyjściem za mąż trudniła się krawiectwem; miała w tym duże doświadczenie i wprawę. Kiedy całkowicie poświęciła się rodzinie, o szyciu i cerowaniu myślała sporadycznie, jedynie przy okazji jakichś drobnych poprawek. O tym, że może ubiegać się o dofinansowanie z unii dowiedziała się przypadkiem, od szwagierki, która chciała się o takie dofinansowanie starać. Paraliżował ją strach, bo nigdy wcześniej sama nie podejmowała podobnego wyzwania, ale postanowiła spróbować.
Marzyły o dwóch firmach, z których jedna wspierałaby drugą. Kinga chciała szyć alby komunijne, dekoracje weselne, dokonywać drobnych obróbek dekoratorskich. Inaczej Alina, która pragnęła skupić się na szyciu odzieży jako podwykonawca, dla innej większej firmy. Projekty złożyły obie, ale tylko Kinga dofinansowanie dostała: – Unia dodatkowo promuje kobiety, które z powodów wychowawczych wcześniej długo nie pracowały. To sprawiło, że miałam trochę większe szanse. Dwa miesiące temu wykonała pierwszą dekorację weselną. Już ma zamówienie na kolejne. – Dużo osób przychodzi z różnego rodzaju poprawkami. To obszar wiejski, więc zamiast kupować, wiele osób po prostu przerabia swoje stroje, skraca je – mówi. Domowe cerowanie jest dobre, ale tylko na własny użytek. Jak już ktoś chce w tych rzeczach pojechać do miasta czy pójść do pracy, to nie wystarczy.
Za 22 tys. Kinga kupiła specjalistyczną maszynę – haftującą, obszywającą, szyjącą z ozdobnymi ściegami – komputerowo sterowaną; profesjonalne parowe żelazko (wygląd rozprasowanej nim odzieży jest nieporównywalny do tej uprasowanej zwykłym żelazkiem) i wynajęła lokal. Dodatkowo uzyskała wsparcie pomostowe na pół roku. Z tych pieniędzy częściowo pokrywa opłaty za wynajem lokalu i ZUS, a także za prowadzenie własnej działalności gospodarczej.
Anka, siostrzenica Kingi, mówi, że otwarcie własnej działalności pozwoliło jej ciotce bardziej uwierzyć w siebie: - Częściej mówi „nie” i otwarcie wyraża swoje potrzeby. Ocenia, co jej się podoba, a co nie. Nie czuje się już tak podporządkowana rodzinie czy mężowi, jak kiedyś.
34-latka: to nie był przypadek
34-letnia Beata P. otworzyła właśnie swój pierwszy w życiu zakład kosmetyczno-fryzjerski. Pochodzi z niewielkiego miasta, ale w wieku kilkunastu lat opuściła Polskę, przenosząc się czasowo z ojcem do Niemiec. – To były czasy, kiedy za granicą szukało się pracy. Miałam wyjechać na wakacje, zarobić coś na swoje potrzeby, żeby odciążyć budżet domowy – wspomina.
Los zmienił jej plany. W Niemczech poznała ojca swojej córki, Kasi, i została na dłużej. – Ojciec wrócił do Polski. Samej niezwykle trudno było mi za granicą – mówi. Myślała o powrocie, ale do czego? Bez szkoły, zawodu, z małym dzieckiem. Powrót do kraju wydawał jej się niemożliwy. W Niemczech mogła liczyć na wsparcie partnera, który utrzymywał córkę. Kasia była dla niej najważniejsza. To, co sama czuła, było mniej istotne.
Dopiero po latach, kiedy ponownie wyszła za mąż, zaczęła poważnie myśleć o powrocie do kraju: – W Niemczech skończyłam szkołę kosmetyczną. Od tamtej pory myślałam o założeniu własnej firmy, a teraz miałam konkretny zawód. Może to niektórym wyda się śmieszne, ale to wróżka powiedziała mi, że „pewna blondynka zmieni moje życie".
Pewnego dnia w odwiedziny do Beaty przyjechała jej kuzynka, Mariola. Długo się nie widziały. Opowiadając o swojej pracy wspomniała o możliwości uzyskania dotacji na założenie swojej firmy. Śmieje się, że to była ta blondynka z wróżby.
– Kiedy dowiedziałam się o możliwości dofinansowania, nie wahałam się wrócić do Polski – mówi. Decyzja była trudna. Kasia umiała mówić po polsku, ale byłaby to dla niej duża zmiana. Beata musiała zostawić wszystko i podjąć decyzję, czy zacząć wszystko od nowa. Wiedziała, że jest to dla niej jedyna szansa na swój biznes, realizacje własnych marzeń.
Stanęła w unijnej kolejce, wypełniła niezbędne papiery. W końcu dostała odpowiedź: dostanie Pani 25 tys.
Środki poszły na zakup niezbędnego sprzętu – maszyna do zabiegów na skórę, aparatura do usług fryzjerskich, tj. myjki, krzesła etc. Cały remont przeprowadziła wspólnie z mężem. – To były trudne trzy miesiące. Zmęczenie i stres, czy się uda – opowiada. Interes ruszył w październiku; od tamtej pory klientów w salonie Beaty stale przybywa.
Beata, myślisz, że kobiety przestały w porządek ustanowiony przez Pana Boga wierzyć? – Myślę, że nie, bo to nie On ten ład ustanowił, ale ludzie, którym po prostu tak wygodniej.
Anna Sztandera, Wirtualna Polska