Pojedynek między karpiem i indykiem
Teraz, gdy Święta Bożego Narodzenia, zarówno polskie jak i brytyjskie, mamy już za sobą, myślę, że bezpiecznie mogę coś o nich napisać, bez obawy rozzłoszczenia czytelników.
Tego roku, po raz pierwszy, udało mi się wziąć udział zarówno w tradycyjnej wieczerzy wigilijnej (24 grudnia oczywiście) oraz – w równie tradycyjnej - brytyjskiej kolacji świątecznej na drugi dzień.
Moja żona jest świetna i tak dalej, ale – by być kompletnie szczerym – prawdziwym powodem, dla którego ożeniłem się z Polką jest możliwość pełnoprawnego uczestniczenia w dwóch świętach Bożego Narodzenia każdego roku. W małżeństwach między przedstawicielami różnych kultur pojawia się wiele trudności, ale posiadanie różnych dni przeznaczonych na ucztowanie nie jest akurat jedną z nich.
Nie było to oczywiście moje pierwsze spotkanie z Wigilią, ten rok dał mi jednak wyjątkową możliwość porównania polskiego i brytyjskiego święta pod wieloma względami. To była epicka bitwa.
Na pierwszy rzut oka każdy pojedynek między indykiem a karpiem wygląda na z góry przesądzony. Karp, stworzenie wodne, ma bardzo ograniczoną mobilność lądową, indyk natomiast może spokojnie brodzić w kilku centymetrach wody i bez poczucia dyskomfortu kontynuować ataki dziobania.
Indyk posiada również przewagę wzrostu. Nawet ptak z hydrofobią ograniczony grzędą na brzegu wanny będzie miał przewagę taktyczną nad swym pływającym poniżej przeciwnikiem. Karp musi się także zmierzyć z ograniczeniem w postaci braku członków, za pomocą których mógłby użyć siły; jest świadom tego, że jedyne techniki walki, jakimi może się posługiwać, to chlapanie, ewentualne tryskanie wodą w dziób przeciwnika.
Oczywiste wydaje się więc, że jednym sposobem na rozstrzygnięcie poziomu zasług obu stworzeń jest wrzucenie ich na kilka godzin do piekarnika i zjedzenie rezultatów eksperymentu. Znów, na pierwszy rzut oka, zwycięzcą może wydawać się indyk. Prawidłowo upieczony przybiera złoto-brązowy kolor, niebiańsko pachnie i ogólnie wygląda jak najlepszy model w kolekcji „Idea świąt”. Karp jest mały, brązowy i przy okazji groźny. Dlaczego „groźny”? Ponieważ dobrze wiemy, że każdy kęs oznacza ryzyko śmierci spowodowanej połknięciem ości. Co dziwne, Google nie zna odpowiedzi na pytanie: „Ile kości znajduje się w szkielecie indyka?”, pozwolę sobie jednak założyć, że około 100. Założę też, że liczba ości w szkielecie karpia jest dokładnie o jedną większa niż sądziliście.
Zanim ktokolwiek odniesie niewłaściwe wrażenie, pragnę zapewnić, że lubię karpia. Lubię ryby różnego rodzaju i ta nie stanowi wyjątku. Nie jest też jednak moją ulubioną i, żeby być kontrowersyjnym, powiem, że nikt ją za taką nie uważa. Gdyby było inaczej, spotykalibyśmy ludzi robiących sałatki z karpia w czerwcu.
Lubię też indyka, chociaż – znów – nie jest to najlepszy rodzaj ptaka, jaki można przyrządzić. Pieczony kurczak jest niemal zawsze smaczniejszy niż pieczony indyk, ten drugi ma tylko przewagę w postaci rozmiaru i tradycji. Znowu – nie jest łatwo znaleźć amatorów pieczonego indyka spożywających go o innej porze niż nakazuje im to kalendarz. Mamy więc dwa dania i żaden z tworzących je stworzeń nie dostarcza nam najlepszych doświadczeń żywieniowych dla swego gatunku.
Czynnikiem decydującym będą więc dla mnie tradycyjne napoje towarzyszące. W Polsce mamy kompot robiony z owoców, w Anglii – robione z innych owoców wino. Myślę, że zgadniecie, co wolę.
* Jamie Stokes specjalnie dla Wirtualnej Polski*