Pogrom w Parczewie
Zachodni historycy uważają, że Parczew był aktem polskiego antysemityzmu. Oprócz trzech Żydów w Parczewie zginął także Polak - plutonowy Wacław Rydzewski. Wszystkich traktowano jako komunistów, którzy świadomie zerwali z lojalnością wobec państwa polskiego. Odwet podziemia dosięgnął komunistów bez względu na ich pochodzenie etniczne.
26.03.2015 15:40
Na początku 1946 r. Parczew - miasteczko położone w powiecie włodawskim na Lubelszczyźnie - zamieszkiwało niewiele ponad 6 tys. mieszkańców. Rozległe lasy i okoliczne bagna sprzyjały ruchliwym oddziałom polskiego oraz ukraińskiego podziemia antykomunistycznego, które nadal mogły liczyć na poparcie niechętnej komunistom ludności wiejskiej. W stosunkach polsko-żydowskich zauważano napięcie. Przejawiało się ono głównie niechęcią Polaków do osób pochodzenia żydowskiego znajdujących się w szeregach MO i UB, z ich aroganckim postępowaniem wobec polskiego otoczenia terroryzowanego przez reżim komunistyczny.
Na początku października 1945 r. starosta z Włodawy pisał: "Żydzi nie potrafili i nie potrafią współżyć ze społeczeństwem, ich agresywność i brak wyrobienia do piastowania jakichkolwiek stanowisk publicznych, a nawet pozostawanie w kadrach MO, zarysowują tylko głęboki antagonizm. Opinia publiczna z niezadowoleniem konstatuje, że wielu Żydów nienależących do kadr MO afiszuje się posiadaniem broni palnej". A oto fragment relacji żołnierza AK- -WiN Ryszarda Jakubowskiego "Kruka": "Parczew był obsadzony przez milicję żydowską. Ludzie zaczęli przychodzić i mówić, że AK-owców lub sympatyków AK-owców łapią tam Żydzi, biorą na przesłuchania i leją. Żydzi ci wywodzili się z tego terenu, więc znali poszczególnych gospodarzy. 'Jastrząb' [Leon Taraszkiewicz] zatrzymał któregoś z PPR-owców z Pieszowoli i przez niego przekazał do resortu parczewskiego list: 'Nie czepiajcie się ludzi, nie maltretujcie gospodarzy, którzy przyjeżdżają zaopatrzyć się w Parczewie, bo jeżeli będziecie przetrzymywali, śledztwa prowadzili, bili,
to rozliczymy się inaczej'. Oni na odwrocie tego listu odpisali 'Jastrzębiowi', że będą nadal aresztować ludzi, nawet teraz kilku mają, i jak jesteś taki mocny, to przyjdź i sam sobie ich weź. W końcu doszło do tego, że parczewscy milicjanci i ubecy zamordowali jednego z członków placówki WiN z Wołoskowoli i to spowodowało, że 'Jastrząb' ruszył na Parczew".
Koncentracja
Na początku lutego 1946 r. por. Leon Taraszkiewicz "Jastrząb" razem z Piotrem Kwiatkowskim "Dąbkiem" (lokalnym komendantem rejonu WiN) udali się do zastępcy komendanta obwodu por. Klemensa Panasiuka "Orlisa" we wsi Lubień i uzyskali zgodę na atak w Parczewie. "Orlis" wydał komendantowi rejonu (Parczew-Dębowa Kłoda) Janowi Kazale "Wawrzyńcowi" rozkaz udzielenia wszelkiej pomocy przy przygotowaniach do planowanego uderzenia. Wybór terminu akcji - wtorek 5 lutego 1946 r. - nie był przypadkowy. We wtorki odbywały się w miasteczku cotygodniowe targi, na które tłumnie zjeżdżali chłopi z okolicznych wiosek z zamiarem handlu płodami rolnymi etc.
Przypieczętowaniu udanych transakcji między zainteresowanymi towarzyszyło tradycyjne opijanie - sporymi ilościami wódki lub samogonu. W pijatykach ochoczo brali udział niestroniący od napojów wyskokowych milicjanci i funkcjonariusze UB. Ulubionym miejscem libacji milicjantów i strażników żydowskich był Klub Partyzanta przy ulicy Warszawskiej 19 (zwany też przez miejscowych "restauracją u Bociana" - tj. Abrama Zysmana z PPR, dowódcy żydowskiej "ochrony miasta"). Przeznaczone do akcji siły podziemia liczyły ponad 50 ludzi (w niektórych źródłach "resortowych" przeszacowane i oceniane na 120 partyzantów), wśród których trzon stanowił stały i zaprawiony w boju oddział "Jastrzębia".
Oprócz niego do akcji zostali zmobilizowani członkowie siatki terenowej zrzeszenia. Wydaje się, że funkcjonariuszy NKWD w stałej placówce w domu Bonika przy ulicy 11 Listopada w chwili ataku antykomunistów nie było w mieście. Nie było też tego dnia skoszarowanych okresowo jednostek KBW, (które już od kilku dni pacyfikowały okoliczne wsie), zwabionych zwiększoną aktywnością partyzantki. Maksymalna liczba milicjantów, funkcjonariuszy UB i straży kolejowej wynosiła kilkanaście osób, a liczna - lecz o małej wartości bojowej - żydowska "ochrona miasta" nie była w stanie zapewnić im dostatecznego wsparcia.
Cel akcji WiN wymierzonej w Parczew był dwojaki: poskromienie funkcjonariuszy UB oraz milicjantów (również pochodzenia ukraińskiego) i odwet na nich, a także podreperowanie finansów organizacyjnych i aprowizacji stałego oddziału Obwodu WiN Włodawa. W przypadku Parczewa akcja ekspropriacyjna podziemia dotknęła głównie żydowskich mieszkańców miasteczka, których traktowano jako sojuszników reżimu obarczonego mordami niewinnych osób i stosującego permanentny terror. Choć tylko drobny procent z gminy wyznaniowej miał sformalizowane kontakty z PPR, to jednak większość mężczyzn zdolnych do noszenia broni była zaangażowana w paramilitarną "ochronę miasta" po stronie partii komunistycznej. Akcja podziemia miała trwać maksymalnie kilka godzin.
Atak
"Padał drobny deszczyk, raczej gruba, lecz widoczna mgła" - tak zapamiętał ten dzień ppor. Edward Taraszkiewicz "Żelazny". Żołnierze WiN podzieleni na trzy grupy wkroczyli równocześnie około godz. 17-17.30 od południowych rogatek miasta. W pierwszej fazie kilkuosobowy patrol partyzantów dowodzony przez Karola Mielniczuka "Wacka" zajął urząd pocztowy z centralą telefoniczną przy ulicy Warszawskiej 5, chodziło o uniemożliwienie zaalarmowania i ściągnięcia odsieczy z zewnątrz (Włodawy czy Lublina).
Mniej więcej w tym samym czasie grupa dowodzona przez ppor. Edwarda Taraszkiewicza "Żelaznego" wkroczyła do Spółdzielni Rolniczo-Handlowej "Rolnik" przy ulicy Kościelnej, gdzie kasjerka wydała partyzantom z kasy kwotę 7 tys. zł. Grupie Piotra Kwiatkowskiego "Dąbka" udało się zaś opanować pilnowany przez żydowskich strażników jedyny most na ulicy Warszawskiej (na Konotopie), który łączył Rynek (ścisłe centrum miasta) ze stacją kolejową przy ulicy Kolejowej. Obaj strażnicy zostali wzięci do niewoli, a jednym z pechowców był wspomniany Abram Zysman, o którym "Żelazny" zanotował: "sierżant z UB nazywany popularnie Bocian, a było to dość podłe Żydzisko w stosunku obejścia z Polakami".
W tym czasie, zakładając - jak się okaże błędnie - że posterunek MO i siedziba UBP zostały już opanowane przez grupę dowodzoną przez "Jastrzębia", dwóch partyzantów od "Dąbka" weszło do jadłodajni na parterze, w której siedzieli przy kolacji milicjanci. Ci, wyczuwając grożące im niebezpieczeństwo, przez inne drzwi wbiegli na drugie piętro, gdzie była zmagazynowana broń. Zaczęła się chaotyczna strzelanina.
Tego wieczoru na posterunku MO pełnił służbę komendant sierż. Jan (Iwan) Pawlik. Został w porę ostrzeżony przez funkcjonariusza UB, który otrzymał telefonicznie wiadomość z miejscowego urzędu pocztowego, że posterunek MO został otoczony przez podziemie z kategorycznym żądaniem poddania. W takiej sytuacji próba opanowania budynku z marszu przez opóźnioną grupę "Jastrzębia" skończyła się gwałtowną wymianą ognia na klatce schodowej między antykomunistami a funkcjonariuszami UB. W trakcie strzelaniny plutonowy Wacław Rydzewski z MO zginął trafiony śmiertelnie w głowę. Zabarykadowani na drugim piętrze, w kamienicy Kaczyńskich, milicjanci i funkcjonariusze UB zaczęli się bronić. Z uwagi na mieszczący się na parterze budynku skład apteczny i rodzinę Kaczyńskich, w roli nieświadomych swego losu "zakładników", por. Taraszkiewicz "Jastrząb" zrezygnował z podpalenia kamienicy przyniesioną w kanistrze benzyną.
Zdobycz i kara
Zostawiając kilku podkomendnych "na obstawie" na Rynku, "Jastrząb" przystąpił do realizacji kolejnego etapu akcji: aprowizacji i zdyscyplinowania osób wysługujących się komunistom. Ta faza trwała od czterech do pięciu godzin (do około godz. 23), aż do chwili opuszczenia Parczewa przez oddział. Wszystkich postronnych świadków strzelaniny na Rynku, partyzanci izolowali i legitymowali w sklepie Stanisława Pawłowskiego przy ulicy 11 Listopada 2. W krótkim czasie gęstniejący w sklepie tłum liczył już około 30-40 osób.
Z ulicy zostali wprowadzeni rozbrojeni przy moście Żydzi z "ochrony miasta": Abram Zysman i Dawid Tempy vel Tępy oraz jeszcze jeden Żyd z pobliskiej Sosnowicy. Następnie wypchnięto Żydów na ulicę Kościelną. Resztę zakładników zwolniono ze sklepu Pawłowskiego późnym wieczorem (około godz. 22), w momencie wycofania się oddziału WiN z miasta. "Bocian" (Abram Zysman) - według zeznań przetrzymywanej w sklepie Pawłowskiego Ewy Goleckiej - został wepchnięty przez partyzantów do środka z jeszcze jednym Żydem.
W jej obecności przez jednego z partyzantów miał być klepnięty po ramieniu ze słowami: "a ty jesteś u nas notowany". A ten miał skomentować sytuację następującymi słowami: "ja się ich nie boję, znam ich z partyzantki [w okresie okupacji niemieckiej]". Po pewnym czasie obaj Żydzi wraz z wziętym do niewoli milicjantem zostali wyprowadzeni ze sklepu na zewnątrz, a po chwili reszta zebranych usłyszała serię strzałów. Jak domniemywali, egzekucji wyprowadzonych osób. W rzeczywistości jednak strzały dobiegały skądinąd, a trzej jeńcy, wykorzystując nieuwagę strażnika, uciekli.
Zysman zginął dopiero później, w bliżej nieznanych okolicznościach, na jednej z uliczek Parczewa. Tak jak wspomniałem, po służbie na posterunku MO Żydzi zwyczajowo przesiadywali w Klubie Partyzanckim przy ulicy Warszawskiej 19. Tak było i tego dnia. O tym, co się dzieje, zgromadzonych w klubie ostrzegł Benjamin Turbiner (członek "ochrony miasta"), który dostrzegł żołnierzy WiN wkraczających do miasta po drewnianym moście na Konotopie. W klubie był wówczas akurat - kupujący tam papierosy - sierż. Zygmunt Goldman z MO. Z wyciągniętą bronią osobistą udał się z klubu w stronę posterunku MO przy Rynku. Rychło natknął się na rogu ulic Kościelnej i Warszawskiej na wystawione przez partyzantów ubezpieczenie.
Nie dał się zaskoczyć i zamiast podać "hasło", wycofał się i odstrzeliwał. Schronił się na strychu jednego z domów, skąd obserwował przebieg akcji. Z kolei niemający tego dnia służby na posterunku MO szeregowy Edward Elbaum, udał się do swojego mieszkania przy ulicy Kościelnej 13. Gdy kładł się do łóżka, usłyszał strzelaninę na parczewskim rynku. Z automatem wyszedł na balkon i zobaczył na dole uzbrojonych mężczyzn. Oddał w ich kierunku kilka serii. Następnie, wychodząc na ulicę, dostrzegł przy domu kolejnych ludzi z bronią prowadzonych rzekomo przez sklepikarza Stanisława Pawłowskiego, który miał powiedzieć: "tu mieszka skurwysyn Edek". Napastnicy obrabowali mieszkanie Elbauma, zabrali mu służbowy kbk oraz - według złożonego zeznania - pobili jego małżonkę. Z reguły Żydzi kryli się po opłotkach. Za to żydowski "strażnik" - kupiec Dawid Rotbaum - wybiegł na ulicę, chcąc się dostać do domu przy ulicy 11 Listopada 12, gdzie miał karabin.
Mimo uzbrojenia został przygnieciony siłą ognia w jednej z parczewskich uliczek. Potem zeznawał: "upadłem w błoto, leżąc pod strachem około 2 godzin". Rotbaum wraz z Żydem, który go ostrzegł i poinformował o śmierci "Bociana" (Abrama Zysmana) oraz o "polowaniu" na innych, uciekł ulicą Nadwalną w stronę cmentarza. Tam obaj przeczekali pobyt partyzantów w Parczewie. Po powrocie do domu Rotbaum zastał mieszkanie poważnie zdemolowane. Ślusarz Lejb Frajberg, wracając późnym popołudniem z restauracji Lipińskiego przy ulicy Kościelnej, został zatrzymany przez jednego z partyzantów okrzykiem: "Chłopcy! Złapałem jednego". Inny mu odkrzyknął: "zastrzel go", a ten przeładował broń. Frajberg twierdził, że uderzył partyzanta i zaczął uciekać. W zeznaniu podał: "Na ten czas posypały się strzały, od których zostałem ranny w prawe kolano, oraz przestrzelono mi jesionkę i czapkę. W czasie ucieczki gonił za mną jakiś cywil i krzyczał 'Stój, Żydzie!'. A ja przeleciałem […] przez rzekę i obejrzałem się, i poznałem go". Kolejny
z "ochrony miasta" - rybak Ela Liberman - wyszedł z domu z zadaniem poinformowania ziomków o konieczności wystawienia nocnej warty. Zaskoczony przez partyzantów zaczął do nich strzelać, a ci mieli do niego krzyczeć: "Edek, poddaj się, my tobie nic nie zrobimy, a tylko zabierzemy ci automat!".
Ostatecznie przeczekał akcję WiN-owców ukryty w stodole. Ze spółdzielni Społem przy ulicy Kolejowej podziemie zarekwirowało dwa samochody ciężarowe, na które wrzucono towar ze spółdzielni, sklepów żydowskich, z mieszkań działaczy komunistycznych i ich popleczników. Warto podkreślić, że zabór mienia prywatnego (poza spółdzielniami Rolnik i Społem) dotknął w zdecydowanej większości tylko zdeklarowanych zwolenników reżimu komunistycznego. Przed północą (5 lutego) na umówione sygnały rakietowe wszyscy partyzanci zebrali się w jednym miejscu. Grupy "Jastrzębia" i "Dąbka" opuściły Parczew na zarekwirowanych samochodach, a reszta ("rezerwa") z miejscowych placówek oddaliła się na chłopskich podwodach.
Warto podkreślić, że poza desperacką obroną siedziby Urzędu Bezpieczeństwa przy Rynku, komuniści nie stawili w miasteczku poważniejszego oporu. Oddali je bez walki. Za to w akcji podziemia zawiodła koordynacja działań poszczególnych grup, co w ostateczności spowodowało, że główny cel akcji - rozbicie "resortu" - został osiągnięty tylko połowicznie. Propagandyści oraz dyspozycyjni historycy w kraju, tak jak późniejsi badacze Holokaustu na Zachodzie, nie mieli wątpliwości - akcja w Parczewie miała charakter antysemicki. Samo wydarzenie w pamięci żydowskiej funkcjonowało jako kolejny pogrom, którego mieli się dopuścić polscy partyzanci oraz popierający ich cywile, i to kilka miesięcy przed najgłośniejszym tego rodzaju wydarzeniem w Kielcach w lipcu 1946 r. Prawda, jak widać, była inna. Odwet podziemia dosięgnął komunistycznych aparatczyków bez względu na ich pochodzenie etniczne.
Oprócz trzech Żydów (Abrama Zysmana, Mendla Turbinera i Dawida Tempego) w Parczewie zginął także Polak - plutonowy Wacław Rydzewski. Wszystkich traktowano jako komunistów, którzy świadomie zerwali z lojalnością wobec państwa polskiego, wybierając kolaborację polityczną z okupantem sowieckim.
Mariusz Bechta jest historykiem IPN. Napisał między innymi "Rewolucja, mit, bandytyzm" i "Między Bolszewią a Niemcami". Kilka miesięcy temu ukazała się jego książka poświęcona akcji WiN w Parczewie.