Po wizycie prezydenta Chin Xi Jinpinga w USA: bardziej rywale niż partnerzy
Czas partnerstwa USA i Chin odchodzi w przeszłość, zastępowany przez coraz bardziej otwartą rywalizację. Dwa największe światowe mocarstwa zmierzają raczej ku erze wzajemnych sporów i konfrontacji, a nie dialogu i porozumienia, nawet pomimo wspólnych wyzwań globalnych i regionalnych.
28.09.2015 | aktual.: 28.09.2015 10:30
Po niedawnym krachu na giełdach w Chinach zapanowała niepewność. To nowa jakość w porównaniu do lat, a nawet dekad, poprzednich. Nic dziwnego, że w takim kontekście chińskie media wyniosły rangę wizyty swego prezydenta Xi Jinpinga w USA (22-25 września) do "historycznej", porównując ją nawet z wielkim otwarciem, jakiego dokonał w styczniu 1979 r. wizjoner reform, Deng Xiaoping.
Niestety, ten zamiar się nie udał. Jeśli chodzi o scenę amerykańską i światową, wizytę tę niemal całkowicie przyćmiła pielgrzymka papieża Franciszka w USA, który - mówiąc kolokwialnie - skradł Chińczykom show.
Chiński program
W ten sposób gość z Chin wraz ze swoją medialną małżonką Peng Liyuan pojawili się tak naprawdę w pełnej krasie tylko na dobę w Waszyngtonie, a potem udali się jeszcze na dwa dni do Nowego Jorku na doroczną sesję ONZ, kryjąc się zresztą w ścianach niedawno nabytego przez Chińczyków hotelu Waldorf Astoria.
Do mediów, owszem, przebiła się wizyta Xi Jinpinga w siedzibie Boeinga, a szczególnie zakup 300 nowych maszyn tej firmy na łączną sumę 38 mld dolarów, a także, choć już w mniejszym stopniu, spotkanie z kilkoma guru najnowocześniejszych technologii w siedzibie Microsoftu (po stronie chińskiej wystąpił właściciel koncernu Alibaba, filigranowy Jack Ma). Nie za bardzo przebiło się natomiast chińskie przesłanie i 6-punktowy program gościa, mocno wyeksponowany na terenie ChRL.
Xi zaproponował - przede wszystkim podczas blisko trzygodzinnej, nieformalnej kolacji pierwszego wieczoru w Waszyngtonie - co następuje. Zgodnie z postulatami Pekinu, USA i Chiny powinny dążyć do: 1) bliskiej wymiany i komunikacji na wszystkich szczeblach, począwszy od pełnego wprowadzenia w życie kluczowego mechanizmu, jakim jest - zainicjowany w 2006 r. - dwustronny Dialog Strategiczny i Gospodarczy (SED); 2) "praktycznej współpracy" w wielu dziedzinach, począwszy od gospodarki, handlu, ochrony środowiska, ale też w dziedzinie militarnej, zwalczania terroryzmu, energii czy stosowania prawa; 3) promowania wymiany międzyludzkiej; 4) respektowania różnic kulturowych, historycznych i odmiennych tradycji, ale zarazem "uczyć się więcej od siebie nawzajem"; 5) pogłębienia dialogu w regionie Azji i Pacyfiku; 6) wspólnego działania w zmaganiu się w regionalnymi i globalnymi wyzwaniami.
Amerykańskie interesy
Jak widać, jest to już próba prezentowania Chin jako "odpowiedzialnego współudziałowca" na regionalnej i globalnej scenie, czego od dawna domagali się Amerykanie. Jednak gospodarze nie do końca "kupili" całą tę mantrę, wybierając jedynie punkty dla siebie najważniejsze. Tym samym na koniec wizyty przyszły komunikaty znacznie odmienne od chińskich zamiarów.
Amerykanie, wściekli na chińskie cyberataki (ocenia się, że skradziono dane lub przynajmniej włamano się do kont ponad 20 milionów byłych i obecnych urzędników amerykańskiej administracji różnych szczebli) na ostrzu noża postawili właśnie tę kwestię. W efekcie ogłoszono na konferencji prasowej przed Białym Domem, że "obie strony zgodziły się co do tego, by... zwalczać cyberataki oraz kradzież w ten sposób własności intelektualnej".
Z kolei sam prezydent Barack Obama, mocno zaangażowany w walkę ze zmianami klimatycznymi, może chyba odnotować jako osobisty sukces fakt, że chiński gość zgodził się na podanie do publicznej wiadomości, że strona chińska do 2017 r. zamierza wypracować Narodowy Program ds. Walki ze Zmianami Klimatycznymi. Mają w nim zostać przyjęte podobne co do poziomów zobowiązania dotyczące ograniczenia emisji gazów cieplarnianych czy korzystania z alternatywnych źródeł energii, jak to deklaruje ostatnio - wiodąca pod tym względem na globie - Unia Europejska. Ponadto strona chińska postanowiła włączyć się w mechanizm przechwytywania zanieczyszczeń oraz handlu nadwyżkami energetycznymi (cap-and-trade). To wszystko dobrze rokuje przed wielką konferencją klimatyczną pod koniec roku w Paryżu.
Uzgodniono też w miarę podobne stanowisko co do zwalczania terroryzmu, choć wspólnego komunikatu na ten temat nie wydano. Pewnie dlatego, że strona chińska stale i mocno eksponuje zagrożenie terrorystyczne płynące z terytorium Xinjiangu, a więc wnętrza własnego państwa. Natomiast na temat tzw. Państwa Islamskiego (ISIS) nie powiedziano - niestety - wspólnie nic.
Podobnie, jak nie powiedziano nic na temat poważnych rozbieżności co do oceny sporów terytorialnych na Morzu Południowochińskim oraz wokół wysp Senkaku/Diaoyudao, co z kolei mocno eksponowały przed wizytą amerykańskie media. Można domniemywać, że nie znaleziono w tej dziedzinie wspólnego języka.
Mimo nieformalnego obiadu, bez krawatów i oprawy protokolarnej, obecna wizyta nie była aż tak kordialna jak pierwsze spotkanie obu polityków na terenie USA, w posiadłości Rancho Mirage rodziny Annenberg w Kalifornii w czerwcu 2013 r., gdy Xi jeszcze aspirował do najwyższych stanowisk (chociaż jego "wybór" był już przesądzony).
Mało wspólnych płaszczyzn
Wpłynęło na to cały szereg czynników. Po pierwsze, w USA już rozkręca się kampania przed przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi, a podczas niedawnej debaty 11 kandydatów Partii Republikańskiej zdecydowana większość z nich opowiedziała się nawet przeciwko takiej wizycie. Natomiast prezentujący się bodaj najlepiej w kwestiach znajomości polityki zagranicznej senator Marco Rubio (jeśli nawet nie prezydent, to kto wie, czy nie przyszły sekretarz stanu, gdyby to republikanie doszli do władzy) nie zostawiał na Chińczykach suchej nitki zarówno w tej debacie, jak i w innych wypowiedziach, w tym w artykule w ostatnim numerze prestiżowego magazynu "Foreign Affairs".
Rubio twierdzi, czując poparcie republikańskiego elektoratu, że Obama poszedł na współpracę "z coraz bardziej ambitnymi Chinami" zbyt daleko, zbyt mocno im na początku swego urzędowania zawierzył. Tymczasem - zdaniem Rubio - w podejściu do Chin "trzeba powrócić do naszych nadrzędnych interesów", do postawy pryncypiów moralnych i walki o uniwersalne prawa z jednej, a o kluczowe amerykańskie interesy z drugiej strony.
Po drugie, administracja Obamy ma rzeczywiście w stosunkach z Chinami kłopot, bowiem gołym okiem widać, że mimo wyraźnego spuszczenia z tonu przez Pekin po krachu na tamtejszych giełdach, co było też widać i czuć podczas wizyty Xi Jinpinga, sytuacja w regionie Azji i Pacyfiku jest teraz bardziej skomplikowana niż w początkach 2009 r., gdy Barack Obama dochodził do władzy.
W pierwszej połowie tego roku Chiny zaczęły wprowadzać w życie swe strategiczne pomysły, mówiące o "chińskim marzeniu" czy "wielkim renesansie chińskiego narodu", planach budowy dwóch nowych Jedwabnych Szlaków, jednego lądowego i drugiego morskiego, a także dwóch banków - Azjatyckiego Banku Inwestycji Infrastrukturalnych (AIIB) oraz Banku Rozwoju grupy BRICS. A wszystkie te pomysły, w mniejszym lub większym stopniu, były i są wymierzone w amerykańskie interesy i dotychczasową dominację w regionie Azji i Pacyfiku, a nawet na globie.
Do tego doszły głośne i bynajmniej nie zakończone spory terytorialne, a ostatnio także rosnące zaangażowanie Japonii, a raczej administracji premiera Shinzo Abego, w sprawy Azji i Pacyfiku, czego dowodem przegłosowanie nowelizacji tekstu konstytucji i odejście od jej "pokojowego" artykułu 9, który zabraniał japońskim żołnierzom angażowania się na obym terytorium. Teraz już takiego zakazu nie ma. A Amerykanie twardo stoją przy Japończykach.
Tym samym USA i ChRL, dwa największe organizmy gospodarcze na świecie (obok UE liczonej jako całość), których wzajemna wymiana handlowa sięgnęła w minionym roku niebagatelnej sumy 590 mld dolarów (z tym że chińska nadwyżka sięgnęła rekordowej sumy 343 mld dolarów), chociaż gospodarczo, handlowo i pod wieloma innymi względami są na siebie skazane, idą raczej ku erze wzajemnych sporów i konfrontacji, a nie dialogu i porozumienia, co tak bardzo eksponowała strona chińska przed tą wizytą.
Mimo wspólnych wyzwań, regionalnych i globalnych, czas amerykańsko-chińskiego partnerstwa wyraźnie mija, a zastępuje je coraz bardziej otwarta rywalizacja, która po przyszłorocznych wyborach prezydenckich w USA może jeszcze bardziej się nasilić - i to bez względu na to, jak z obecnymi kłopotami gospodarczymi poradzi sobie Pekin.
Lead pochodzi od redakcji.