Platforma z Donaldem, a może i bez niego?
Premier sam kiedyś powiedział o sobie, że dosiadł wysokiego konia. Tak wysokiego, że może się już nie pozbierać po ewentualnym upadku.
Gdyby wierzyć liderom opozycji, los Donalda Tuska jest przesądzony. Jarosław Kaczyński opatrując rozważania zastrzeżeniami typu „słyszałem" i „podobno", snuł ostatnio dywagacje o spisku, który ma położyć kres rządom lidera PO. Tworzą go podobno prezydent Bronisław Komorowski, zmarginalizowany Grzegorz Schetyna i – z zewnątrz – Janusz Palikot. Byłby to sojusz dość egzotyczny, zważywszy choćby na to, że nienawiść między Schetyną i Palikotem jest przysłowiowa.
Gruszek w popiele nie zasypia i Palikot. On też spekuluje na temat napięć wewnętrznych w Platformie. Dawny rękodajny Tuska nie tylko opowiada o powszechnym niezadowoleniu w partii, ale śle w świat informacje mające pogorszyć wewnętrzne relacje w obozie rządzącym. Taki charakter ma na przykład plotka o Ewie Kopacz szykowanej ponoć przez lidera na prezydenta w przyszłej kadencji.
Te opowieści trzeba dzielić nie przez dwa nawet, a przez pięć. Kaczyński nie ma informacji na temat tego, co dzieje się w PO – to od dawna światy oddzielone od siebie warownymi murami. Gdyby Komorowski aktywnie spiskował przeciw Tuskowi, Palikot nie musiałby go straszyć apokaliptycznymi plotkami o kandydaturze Kopacz.
Już nie wszechwładny
Racjonalne jest w tym jedno: poczucie, że Platforma stanie się niedługo, powoli już się staje zlepkiem, konfederacją sprzecznych, partykularnych dążeń i interesów, nad którym silny do niedawna przywódca panuje z coraz większą trudnością.
To samo dotyczy koalicji rządowej. Wbrew przewidywaniom komentatorów przyzwyczajonych do utartych scenariuszy, w wewnątrzrządowym sporze o kształt reformy emerytalnej Waldemar Pawlak nie położył po sobie uszu, a możliwość postraszenia go alternatywnymi koalicjami nie jest wcale rzeczą tak prostą i oczywistą, jak nam opowiadano.
Pierwsza porażka Tuska, choćby przegrane głosowanie, może być początkiem jego szybkiego końca Leszek Miller do koalicji wszedłby może, ale za cenę zmian w emerytalnym projekcie, czyli tego samego, czego żąda i PSL. Zresztą bez ludowców obie partie nie miałyby większości.
Z kolei Palikot w poniedziałek przebiera nogami, aby stać się poważnym koalicjantem niedawnego kolegi, ale we wtorek dochodzi do wniosku, że byłoby to niepotrzebne wzmacnianie mającego kłopoty konkurenta. W tej sytuacji ludowcy stają się coraz większym problemem . Ich wygrana na ostatnim posiedzeniu Sejmu, kiedy nie dopuścili do odrzucenia obywatelskiego projektu blokującego prywatyzację energetycznego kolosa, czyli Lotosu, to dla rządowego centrum groźne memento.
Widać też symptomy zużywania się autorytetu premiera w samej Platformie. Dopóki napędzał partii głosów, jego własny głos był przesądzający. Dziś traktowany jest coraz częściej jak obciążenie. Przegrywa, także wizerunkowo, kolejne starcia: o ACTA, o ustawę lekową. Przestaje być wszechwładny. Prywatnie wielu posłów PO zaczyna się od niego dystansować. Publicznie bronią, ale bez entuzjazmu.
Widać inne symptomy powolnej erozji. Odejście bogatego indywidualisty z Krakowa posła Łukasza Gibały do Ruchu Palikota niby jest zgodne z jego niespokojną naturą. Ale czy niezmiernie ambitny młody biznesmen porzuciłby partię znajdującą się na linii wznoszącej? W tej samej kategorii można potraktować pojedyncze wstrzymujące się głosy posłów PO w sprawie Lotosu – to się zdarzało i w poprzedniej kadencji, ale nigdy wtedy, kiedy rządowi tak bardzo brakowało poparcia.
Z tego punktu widzenia sprawa Gibały może się okazać przełomowa, bo stawia rząd na pograniczu większości. Inni posłowie i działacze zaczną teraz pewnie zgłaszać liderowi żądania trudne do spełnienia. A czy niektórzy, może jeszcze nie dziś, nie zostaną skuszeni perspektywą pójścia szlakiem Gibały? Choćby możliwością startu z list Ruchu Palikota do europarlamentu – tu pula jest przecież ograniczona. Winiarz, dawny polityk tej partii, świetnie wie, do kogo uderzyć. Wewnętrzne trudności PO mogą z kolei rozzuchwalić koalicjantów. Tego obecnego i tych potencjalnych.
A opisana przez „Wprost" sprawa wicemarszałka województwa małopolskiego Włodzimierza Latuska? Tusk chciał jego usunięcia, ale żelazna wola lidera tym razem nie stała się automatycznie prawem. Co więcej, na opór małopolskiej organizacji partyjnej nałożył się domniemany sojusz ludzi Grzegorza Schetyny i zwolenników mitycznej Spółdzielni, porozumienia niektórych lokalnych baronów. A ich śmiertelne boje w terenie i klubie były wcześniej dla Tuska gwarancją, że rozsądza spory i panuje nad sytuacją.
I znów są tacy, którzy te zdarzenia bagatelizują. – Spółdzielnia to dziś garstka kierowana przez posłów Biernata i Rasia pozbawionych talentów przywódczych, a Schetyna jest bardziej bierny, niż się wydaje – wylicza jeden z ministrów Tuskowego rządu.
Wszystko już było
Jednak już sama obawa przed spiskiem może paraliżować przywództwo, nigdy nie będzie wiadomo, czy domniemane sprzysiężenie paru parlamentarzystów nie zmieni się w spektakularną porażkę, na przykład w klubie. Co więcej, ludzie z otoczenia premiera szukają panicznie śladów wewnętrznej opozycji także w świecie poza Platformą. Oto złośliwsze niż kiedyś publikacje tabloidów na temat rządu są objaśniane medialnymi wpływami Schetyny (podejrzewano go o to już kiedyś, gdy był wicepremierem). Czyż kolega z NZS obecnego szefa Komisji Spraw Zagranicznych Sejmu Tomasz Kontek nie jest czołowym publicystą „Faktu"? Nieistotne, co tu jest faktem, a co domniemaniem. Takie są nastroje.
Gdy się obserwuje ten na poły skrywany zamęt, można by powiedzieć: wszystko już było. Rządzące Polską koalicje zawsze miały trudności ze spoistością, a już zwłaszcza kiedy próbowały przeprowadzić razem coś ważnego. PO powinna być raczej wdzięczna opatrzności za poprzednie cztery lata względnego spokoju w symbiozie z Pawlakiem. Przypomnijmy, że Leszek Miller wyrzucił kiedyś PSL ze wspólnego rządu, uznając, że wygodniej będzie rządzić bez arytmetycznej większości, niż narażać się na kolejne niespodzianki przy okazji sejmowych głosowań.
Także trudności najsilniejszych rządów z własną bazą nie są czymś nowym. Przypomnijmy napięcia wewnątrz AWS czy kłopoty, na jakie napotykał ten sam Miller, który musiał się borykać nie tylko z aferą Rywina, ale z Ryszardem Kaliszem czy Izabelą Sierakowską, a w końcu stanął w obliczu secesji Marka Borowskiego. Nawet w najpotulniejszym skądinąd klubie PiS narastało niezadowolenie z „arogancji" własnych ministrów.
Naturalnie trudności sondażowe kolejnych partii rządzących wzmagały odśrodkowe tendencje, a te z kolei jeszcze bardziej ważyły na sondażach. Niejeden premier musiał się zmagać z tego typu spiralą. Gdy więc dziś Tusk słyszy od swoich posłów na wyjazdowym spotkaniu, że zaniedbuje własny klub, przeżywa sytuacje, które obserwował kiedyś jako kibic.
Ale są i inne groźniejsze symptomy zużywania się tego obozu władzy. Jeśli doradcy Tuska obserwują dziś trwożnie publikacje w tabloidach , dotykają szerszego zjawiska. Jest ono nazywane „przestawianiem wajchy". Od powiedzonka samego Tuska, zadziwionego czasowym wzrostem nieprzychylnych relacji i komentarzy w generalnie przychylnych mediach przy okazji wcześniejszego sporu o OFE.. Wtedy wahadło szybko wróciło do normy, zbliżały się wszak wybory. A teraz?
Kiedy dwa tygodnie temu w Polsacie News można było oglądać audycję rozbierającą na czynniki pierwsze rządowy PR, nasuwało się retoryczne pytanie: „Gdzie byli ci sami dziennikarze przez ostatnie cztery lata, że tego wszystkiego nie zauważali?". Z wysokości jakiej planety obserwowali rzeczywistość?
Naturalnie można się też zastanawiać nad przyczynami owych ruchów medialnej wajchy. Zwykłe dziennikarskie wyczuwanie krwi, poczucie, że można zarobić na punktowaniu rządowych nieporadności, skoro ta ekipa staje się niepopularna, bardziej nieufnie traktowana przez Polaków niż w poprzedniej kadencji? A może u medialnych magnatów i w gabinetach naczelnych pojawiło się przeświadczenie, że oto rysuje się kontur alternatywnego ośrodka? Że wykuwa się on w konwersacjach Aleksandra Kwaśniewskeigo z Januszem Palikotem. Jeszcze bardziej spolegliwy wobec zagranicy, bardziej poprawny politycznie i „europejski" niż PO obciążona swoim słabnącym konserwatywnym skrzydłem i ostatnimi rozterkami Tuska.
Naturalnie wajcha przesuwa się w różne strony. Rząd czasem może liczyć na zwarty front choćby wtedy, gdy wraca sprawa Smoleńska. Ostatnio dał on o sobie znać także przy okazji kolejnej katastrofy – kolejowej w Szczekocinach. Na całym świecie takie kataklizmy wywołują burzliwe debaty. Kiedy w Anglii z lat 90. doszło do trzech kolejnych kolejowych tragedii, wzięto na tapetę prywatyzację tego sektora transportu. W Polsce natychmiast odzywa się chór obrońców: nie drążmy tego. Tak jakby istniał jakiś nieopisany ład, którego podstaw nie można jednak naruszyć.
Na własne życzenie
Ale generalnie atmosfera jest trochę inna, niż była – powiedzmy – przed dwoma laty.
I chyba niespecjalnie pomaga Tuskowi poczucie, że wiele z tego, co go dziś spotyka, dotykało już jego poprzedników. Choćby dlatego, że nikt jeszcze, łącznie z SLD Leszka Millera, nie poszybował tak wysoko jak Platforma i nie utrzymywał się na tych górnych piętrach tak długo. W tej sytuacji i upadek z tej wysokości może być bardziej bolesny, i intencje pozostałych partnerów bardziej „krwawe".
Miller po wyrzuceniu ludowców z koalicji rządził długo bez arytmetycznej większości. Tusk ma oczywiście w zanadrzu ileś kolejnych parlamentarnych zagrań, ale wątpliwe, aby był w stanie powtórzyć tamtą sztuczkę Sojuszu Lewicy. Która i tak prowadziła w ostateczności w dół – choćby w sondażach.
Premier dochodzi po trosze do ściany, w jakimś stopniu w następstwie procesów historycznych. Ale i na własne życzenie.
Ci, którzy obserwowali go w ostatniej kampanii parlamentarnej z bliska, opowiadali, że niezależnie od zwykłych dla niego napadów złego humoru ogarniało go co i rusz zwątpienie. Oni czytali ze szczegółowych badań, że Donald Tusk jest jedynym atutem PO, że bez niego ludzie odwróciliby się od partii rządzącej cztery lata, w gruncie rzeczy bez większych osiągnięć (chyba że uznać za nie samą stabilność). Ale on w zwycięstwo nie wierzył. Wciąż czekał na potwierdzenie się własnego pesymizmu.
To zmieniło się po wyborach. Wtedy uznał się za męża opatrznościowego, którego nic już nie zmoże. Chociaż wtedy właśnie zaczęły się realne kłopoty. Lękliwość i dystans wobec siebie zastąpił przekonaniem, że wszystko mu się uda. Że wszystko mu wolno.
Można zrozumieć, że rzucił się na reformy tak skwapliwie, jak wcześniej ich unikał. To ministrowie zajmujący się gospodarką na czele z Jackiem Rostowskim i Janem Krzysztofem Bieleckim tłumaczyli mu, że według dotychczasowych zasad państwo już nie pociągnie.
Można się też zastanawiać, czy wybrał dobrze przedmiot pierwszego starcia, reformę emerytalną, i czy dobrym manewrem było postawienie wszystkiego na jej niezmienioną w żadnym punkcie wersję. Dziś sygnały kluczenia wokół szczegółów reformy go kompromitują. Nie z punktu widzenia czystości doktryny – od dawna nie wiadomo, czy jest liberalny, czy socjalny. Dlatego, że grał twardziela i musi z tej pozy częściowo zrezygnować.
Ale reformatorskie intuicje można uznać za słuszne. A są i takie sfery, w których Tusk wreszcie zapragnął reputacji kogoś, kto naprawdę zmienia rzeczywistość. We wsparciu Jarosława Gowina jako człowieka wyzwalającego rynek pracy z gorsetu korporacji, można dostrzec ciąg manewrów – przyciśnięcie do piersi kłopotliwego polityka własnej partii i wykradnięcie tematu opozycyjnej prawicy. Ale możliwe, że Tuskowi zamarzyła się teżobecność w podręcznikach historii. Nie tylko w roli kogoś, kto rządził najdłużej.
Zawrót głowy
Reszta jest już jednak jałową i czasem wręcz autodestrukcyjną arogancją. Zacznijmy od spraw drobnych, stricte personalnych. Skoro umiał przygarnąć do piersi Gowina, dlaczego nie zrobił tego ze Schetyną? Dał za to czołowemu politykowi, uważanemu za jego konkurenta, dużo wolnego czasu i powody do niezadowolenia. Jeszcze ostatnio Tusk nie mógł sobie odmówić upokorzenia rywala. Sugerując mu wspólną kolację, a potem pozwalając, aby polityk dowiedział się w Sejmie od dziennikarzy o jej odwołaniu. Miał może chwilę zabawy, gdy obserwował wieczorem w telewizji wymuszony uśmiech na twarzy Schetyny. Ale jeśli ludzie Tuska szukają dziś dowodów na to, że gorycz tego wpływowego polityka może premierowi zaszkodzić, wypada tylko powtórzyć: na własne życzenie.
Jest zaś i coś ważniejszego. Nowy rząd był tworzony w szampańskim nastroju. Upominany przez doradców, że niektóre personalne decyzje zakrawają na żart, Tusk odpowiadał krótko: „To ich zwolnię". To wizja świata, w której charyzmatyczny lider stoi ponad wszystkimi. Zwodząc opinię publiczną upominaniem albo i zrzucaniem z sań złych bojarów.
Tak było w poprzedniej kadencji i do pewnego stopnia tak jest w polityce zawsze. Nie jest to jednak system uniwersalny. Gdy złe wiadomości zaczynają się spiętrzać, gdy mnożą się niezadowoleni, on nie wystarczy.
Warto dyskutować, co jest ważniejsze w katastrofie pod Szczekocinami: awaria urządzenia czy błąd człowieka. Pewne jest jedno: na sypiącą się infrastrukturę nakłada się oblicze ministra Sławomira Nowaka, który może być wszystkim, tylko nie zatroskanym o los tej infrastruktury fachowcem. Można go oczywiście potraktować jak dowcip i w razie potrzeby odprawić. Tylko że wtedy będzie już za późno. Polacy właśnie tracą poczucie humoru.
Cztery lata temu Tusk wymyślił filozofię wspólnego wózka. Na zewnątrz cała Platforma miała być zwartą i raczej niepodatną na zmiany ekipą. Wewnątrz miała ją spajać dyscyplina, ale i poczucie, że lider troszczy się o każdego. Dziś ta filozofia już nie wystarczy partii, gdy narastają obawy, wspólny wózek trzeszczy. A Polacy nie rozumieją, dlaczego na tym wózku nie może zabraknąć, i to jako kluczowej postaci, na przykład Pawła Grasia. Człowiek mający kłopoty z prawdomównością, więc i z prokuraturą, musi być koniecznie ustami premiera? Czy to dobra recepta, aby te usta budziły zaufanie? Mówiąc cokolwiek?
Usta premiera
A będą musiały odpowiadać na coraz więcej pytań. O to, czy na pewno obóz rządzący broni praw obywatelskich, skoro już nam zawęził dostęp do publicznej informacji, a teraz chce ograniczyć prawo manifestacji i – poprzez Senat – redagować gazety. I o to, czy ponoć ambitna polityka zagraniczna nie doprowadziła do firmowania paktu fiskalnego de facto sankcjonującego nie wzmocnienie unijnych instytucji, a szatkowanie Unii. Itd. itp.
Pytań będzie coraz więcej także z jeszcze innego poważnego powodu. Niedawno, szykując kolejną kampanię przeciw Kaczyńskiemu i prawicy, prorządowi intelektualiści żalili się, że dorasta nowe pokolenie, które nie pamięta „zbrodni IV RP". To spostrzeżenie można odwrócić, partii tak długo rządzącej coraz trudniej będzie dzielić odpowiedzialność między siebie i poprzedników.
Deklaracje typu: „zawiniło przecież całe 20-lecie" zabrzmią fałszywie, kiedy od lat będziemy widzieć i pamiętać jedynie decyzje Tuska. Z tego punktu widzenia Platformie może się opłacić choćby wymiana głównej twarzy, czyli przywódcy. Obecnego premiera ratuje tylko to, że ani mało charyzmatyczny Schetyna, ani obciążony prezydenturą Komorowski, ani nikt z platformerskiego drugiego szeregu do roli zmiennika za bardzo nie pasują.
Ale wyobraźmy sobie taką sytuację: rząd upewnia wszystkich, że nie ma większości – na przykład przy okazji sporu emerytalnego. Ludowcy jednak zaryzykowali opór, Palikot nie dotrzymał danego na chwilę słowa. Głosowanie przegrane. Co stanie się dalej? Powtórzenie scenariusza mniejszościowych rządów SLD z lat 2002 – 2005 oznacza powolne gnicie. Nawet jeśli żaden z liderów opozycji nie będzie zainteresowany szybkimi wyborami.
Wie to Tusk, ale wie to także najmarniejszy poseł PO. Ktoś może chcieć to przerwać. Zanim nie będzie za późno.