PiS nie jest w stanie tego uniknąć. Zbliża się czas prawdy [OPINIA]

Rosnące od początku roku ceny są dla rządzących niczym cios w splot słoneczny. Tego uderzenia nie są w stanie uniknąć. To, w jaki sposób na nie zareagują, pokaże nam, czym PiS jest naprawdę.

Zbigniew Ziobro i Jarosław Kaczyński
Zbigniew Ziobro i Jarosław Kaczyński
Źródło zdjęć: © Getty Images | Polska Press
Agaton Koziński

Każdy dziennikarz, któremu wypadnie dyżur w pierwszy dzień roku, ma jeden temat: podwyżki. Bez względu na to, którego dzieje się to roku, tego dnia w redakcjach zawsze powstają materiały o tym, co i o ile idzie w górę. Co dwanaście miesięcy powraca ten sam temat.

Dlaczego? Z prostego powodu: bo zawsze tego dnia coś drożeje. A to benzyna, a to alkohol lub pieczywo, a to rachunki za wodę, gaz i wywóz śmieci. Albo przynajmniej opłaty za parkowanie. Stąd ten uniwersalny szlagwort w mediach 1 stycznia. Jak ceny karpia przed Wigilią, waga tornistrów przed początkiem roku szkolnego czy "zima zaskoczyła drogowców" na przełomie listopada i grudnia. W końcu Polacy lubią tylko te piosenki, które już znają. Media o tym świetnie pamiętają.

Ale w tym roku podwyżki to nie zwykłe odfajkowanie rytualnego noworocznego tematu. Skala skoku cen na początku 2023 r. jest bezprecedensowa. Biorąc poprawkę na wysokość inflacji, która szaleje od ponad roku, mówimy o prawdziwym tąpnięciu, z realnymi konsekwencjami gospodarczymi. Mającymi ogromny wpływ na politykę. Dla PiS taka sytuacja w roku wyborczym jest niczym cios w splot słoneczny. Obóz władzy nie ma wyboru: musi ten cios przyjąć. Ma szansę złapać po nim równowagę przed szczytem kampanii wyborczej?

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Ból inflacyjny

Co od początku 2023 r. drożeje? Najkrótsza i najbliższa prawdy odpowiedź brzmi: właściwie wszystko. Od 1 stycznia idą w górę te ceny, które mają największy wpływ na wszystko inne: prąd, gaz, paliwa. Dla przedsiębiorstw domowych podwyżki dwóch pierwszych nośników będą częściowo ograniczone działaniami osłonowymi, ale całkowitego wzrostu rachunków to nie wyeliminuje.

Szacunki ekspertów mówią, że same opłaty za energię pójdą w górę średnio o ok. 30 proc. (i na pewno nie mniej niż o 18 proc.) A to nie wszystko – za prąd i gaz więcej też będą płacić wielkie przedsiębiorstwa, dla których żadnych programów osłonowych nie przygotowano. Tam skoki opłat będą duże wyższe. I nie ma siły, prędzej czy później przełoży się to na wzrost ich produktów i usług. Firmy piekarskie już straszą, że cena bochenka (z powodu wzrostu stawek za gaz), może sięgnąć nawet kilkunastu złotych. Przesadzają – ale też obecnej ceny poniżej 5 zł raczej utrzymać się nie da.

W górę idą też benzyna i diesel, bo znika obniżona stawka VAT na nią. Wprawdzie Daniel Obajtek zapewnia, że 1 stycznia opłaty na stacjach będą takie jak pod koniec grudnia, ale jego zapewnienia biorą się tylko stąd, że nienaturalnie wysokie ceny litra paliw (biorąc pod uwagę cenę ropy na światowych rynkach) pojawiły się już przed świętami.

Głębiej do kieszeni będą więc musieli sięgnąć kierowcy już teraz zdruzgotani absurdalnie wysokimi kosztami. Dla porównania. Średnia cena benzyny w 2021 r. wyniosła 5,44 zł za litr, podczas gdy pod koniec 2022 r. było to 6,55 zł za litr. To zestawienie najlepiej pokazuje, co się stało z kosztami baku paliwa. A dziś najlepszy możliwy scenariusz to utrzymanie w nowym roku poziomu cen z roku starego. Nie trzeba też bujnej fantazji, by wyobrazić sobie scenariusze gorsze – bo cena ropy ściśle powiązana jest z wojną w Ukrainie, a konflikt jest daleki od zakończenia.

Koszt litra paliwa, który płacą kierowcy, to jedno. Drugie – wpływ ich cen na inflację. W 2022 r. była ona najwyższa od 25 lat i to w dużej mierze pokłosie skoku cen benzyny i ropy. Przecież w pierwszej połowie starego roku ona oscylowała w okolicach 8 zł, później trochę spadła, ale i cały czas jest dużo powyżej stanu, który Polacy uważają za dopuszczalny (a więc poniżej 6 zł). A skoro paliwa drogie, to wszystko drożeje. Stąd wzrost cen rok do roku powyżej 17 proc. W zgodnej opinii ekonomistów najpóźniej w lutym inflacja przeskoczy 20 proc. Później zacznie spadać – tutaj też ekonomiści są zgodni. Ale kiedy? Tu już jednej daty nie ma. Być może pod koniec marca, a być może dopiero w wakacje. Jeśli w ogóle.

Czyj ból jest silniejszy: mój czy twój

Abstrahując od czysto ekonomicznych konsekwencji wzrostu cen, bardzo mocno przekładają się one na politykę. Bo inflacja boli każdego Polaka, nikt na ten ból nie jest odporny, a niewielu stać na to, by sobie samodzielnie zapewnić odpowiednie środki przeciwbólowe. Nie słychać też, by rząd się kwapił do dostarczenia ich wszystkim. W pandemii zdołał sfinansować tarczę antykryzysową. W 2022 r. pojawiła się tarcza antyinflacyjna – i te działania powszechnie chwalono, okazały się ulgą dla wielu.

Ale teraz o niczym takim nie słychać. Odwrotnie. Gdy UE zabroniła dalej stosować zerową stawkę VAT na paliwo, rząd natychmiast przywrócił 23-procentową, choć przecież mógł ją obniżyć do na przykład 5 proc. Sygnał jasny: budżet z gumy nie jest, na kolejne tarcze funduszy brak. Dlatego w 2023 r. boleć będzie mocniej niż w roku poprzednim.

Tylko że wyborcy cierpieć nie lubią. Dlatego za chwilę ta sytuacja może sprawić, że to PiS silnie poczuje ból istnienia – bo żadna partia polityczna na dłuższą metę nie wytrzymuje na to, czy mój ból jest większy niż twój. Tym bardziej więc zaskakuje inercja i brak propozycji rozwiązań.

Na razie pomysł widać tylko jeden: jak najszybciej uruchomić KPO. Gdyby te środki wpłynęły, wiele spraw stałoby się prostszych. Gdyby był zastrzyk pieniędzy z Brukseli, łatwiej byłoby ustabilizować kurs złotego, obniżyć koszty obsługi długu publicznego, złapać oddech budżetowi. Gdyby pojawiły się środki unijne, pewnie znalazłyby się fundusze na kolejną tarczę osłonową. Właśnie, gdyby.

Bo na razie tych funduszy nie ma, a politycy zaangażowani w negocjacje szacują szanse na ich uzyskanie na jakieś 60 proc. Pytanie, na ile oceniają je realnie, a na ile reprezentują urzędowy optymizm, pozostaje ciągle otwarte. Rozstrzygnie się najwcześniej w połowie stycznia. Wtedy pewnie poznamy inne scenariusze na drożyznę. Jeśli w ogóle są.

Bez makijażu

PiS cały czas zachowuje sondażowe prowadzenie. Wyborcy tej partii są wobec niej bardzo lojalni, po siedmiu latach rządów wielu z nich nie wyobraża sobie głosowania na inne ugrupowanie. Część z powodów ideowo-światopoglądowych, część dlatego, bo z rządami partii Jarosława Kaczyńskiego łączą wyraźny wzrost własnych dochodów. Wielu zresztą widzi związek przyczynowo-skutkowy między tymi dwoma argumentami.

Ale też PiS nie wystarczy 30 kilka procent, które ma teraz w sondażach. Potrzebuje co najmniej 40 proc., by utrzymać władzę. Dlatego w kampanii będą silnie zaakcentowane wątki poprawy jakości życia, jaka nastąpiła po 2015 r. To zresztą fakt, łatwo to dowieść na liczbach. Tyle że te dane będą za lata 2016-2020. Ostatnie dwa lata - głównie z powodu inflacji - to czas strat, liczenia zaskórniaków. Nie do takiego standardu PiS wcześniej przyzwyczajał Polaków.

Gusty Polaków na pstrym koniu jeżdżą. Ludwik Dorn lubił powtarzać, że wdzięczność wyborców kończy się szybciej niż kiełbasa na wiejskim weselu. Potwierdzi się w przypadku zwolenników PiS? Do tej pory dawali oni wiele dowodów ogromnego przywiązania do swojej partii, ale takiemu testowi jak teraz - z powodu inflacji - jeszcze poddani nie byli. Także o tym będzie najbliższa kampania oraz wybory. Pokażą one ostatecznie grubość teflonu, jakim pokryty jest PiS.

Dziś wygląda on na cieńszy niż kiedykolwiek po 2007 r. Ale do wyborów jeszcze 10-11 miesięcy. Wszystko się w tym czasie zdarzyć może. To, co będzie miało miejsce w tym czasie, pokaże nam pełną prawdę o PiS. Bez makijażu.

Dla Wirtualnej Polski Agaton Koziński

Źródło artykułu:WP Wiadomości
inflacjadrożyznapis
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1521)