Piotr Zychowicz o filmie "Wołyń"
Koniec ze zmową milczenia w sprawie ludobójstwa na Wołyniu. Film Smarzowskiego zmieni polską pamięć historyczną – pisze Piotr Zychowicz, publicysta historyczny i redaktor naczelny magazynu ''Historia Do Rzeczy''.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że ''Wołyń'' jest najwybitniejszym filmem historycznym w dziejach polskiej kinematografii. Jest to prawdziwe arcydzieło, które od pierwszej do ostatniej minuty ogląda się z zapartym tchem. I rosnącym przerażeniem. Ten film wywołuje u widza tak silne emocje, że nie sposób przelać ich na papier. Tak jak nie sposób jest oddać w słowach bezmiaru cierpienia, jakie stało się udziałem naszych nieszczęsnych rodaków z Wołynia. Rąbanych siekierami, palonych żywcem, topionych w studniach, nabijanych na pal, rozrywanych końmi i mordowanych na sto innych sposobów przez ukraińskich nacjonalistów. Taki los spotkał kobiety, dzieci, niemowlęta, starców. Wszyscy ci ludzie zginęli tylko dlatego, że byli Polakami. Mimo to od wielu lat spora część naszych elit uznaje, że upamiętnianie ofiar ludobójstwa na Wołyniu jest w złym tonie. Ba, samo używanie słowa ''ludobójstwo'' uważa się za niestosowne.
Dlaczego? Oczywiście dlatego, żeby nie zaszkodzić dialogowi polsko-ukraińskiemu. Żeby przypadkiem nasi ''partnerzy z Kijowa'' się na nas nie pogniewali. Wielokrotnie pisałem i mówiłem, że stanowisko takie jest haniebne. Przypominanie o zagładzie Polaków z Wołynia nie ma bowiem nic wspólnego z ''wytykaniem Ukraińcom ich win'' czy ''jątrzeniem w relacjach Kijów-Warszawa''. Tutaj nawet nie chodzi o ''narodową solidarność'' z pomordowanymi. To po prostu kwestia elementarnej przyzwoitości. Empatii wobec niewinnych ludzkich istot, które przeszły przez niewyobrażalną gehennę.
Ofiary drugiej kategorii
Jeżeli nie my się o nich upomnimy, to kto ma to zrobić? Ofiary zbrodni wołyńskiej w przytłaczającej większości były włościanami. A więc członkami społeczności najbardziej bezradnej, zupełnie nieprzygotowanej na katastrofę, która miała na nią spaść. Byli ludźmi pozostawionymi samym sobie. Zarówno wtedy, jak i po wojnie, gdy ich cierpienie niespecjalnie interesowało przedstawicieli elit. Co innego Katyń, gdzie ginęli oficerowie rezerwy - lekarze, pisarze, adwokaci, dziennikarze. Co innego Palmiry, gdzie mordowano polityków, działaczy społecznych, żołnierzy konspiracji. A Wołyń? To przecież jakaś zapomniana przez Boga kraina na odległych kresach, zamieszkana przez zwykłych chłopów. Kto by sobie tym zawracał głowę? My, panowie i panie, musimy przecież robić wielką politykę zgodną z wytycznymi redaktora Giedroycia.
Wiem, że to, co piszę, jest bardzo gorzkie, drażniące polską wrażliwość, ale tak niestety było. Pomordowani Wołyniacy w panteonie polskiej martyrologii stali w dalszym rzędzie. Byli traktowani jak ofiary drugiej kategorii. Nie przez przypadek użyłem słowa ''byli''. Jestem bowiem przekonany, że dzięki Wojciechowi Smarzowskiemu za kilka dni obudzimy się w nowej rzeczywistości. Siła rażenia jego nowego filmu jest bowiem tak potwornie duża, że ludobójstwo na Wołyniu zajmie należne mu, centralne miejsce w polskiej pamięci historycznej. Setki tysięcy widzów, którzy zobaczą ''Wołyń'', nie zapomną przedstawionych w nim scen do końca życia. I żaden polski polityk nie będzie już mógł zamiatać kwestii gehenny naszych rodaków pod dywan.
Zbrodnia i odwet
Finałowa scena nocnego pogromu wsi jest najmocniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek widziałem na ekranie. W upiornej scenografii, jaką stanowią płonące chałupy i stodoły, rozgrywa się prawdziwe piekło. Obserwujemy najbardziej wymyślne tortury, jakim poddawani są Polacy. Siekiery, widły, cepy, noże – groza. Grupa pijanych, wrzeszczących oprawców chwyta małego, przerażonego chłopca. Obkłada go snopkami słomy, obwija sznurkiem i podpala. Chłopiec piszczy i biegnie przed siebie...
Wśród krytyków, którzy mieli okazję obejrzeć film na zamkniętych pokazach, pojawiły się głosy, że Smarzowski przeholował z ilością okrucieństw, że ludobójstwo na Wołyniu powinno zostać przedstawione w sposób aluzyjny, mniej drastyczny. Złagodzony na potrzeby współczesnego, wrażliwego widza. Zupełnie nie zgadzam się z tą opinią. Gdyby film zrealizowano zgodnie z tymi radami, nie oddawałby on prawdy historycznej. A Smarzowski postanowił właśnie pokazać prawdę. Bez żadnej taryfy ulgowej, bez upiększeń, bez niedomówień. Postanowił pokazać, jak było. I to jest właśnie największą siłą ''Wołynia''.
Prawdziwość filmu Smarzowskiego objawia się nie tylko w realistycznym, naturalistycznym przedstawieniu ludobójstwa dokonanego przez UPA. Film w rzetelny sposób ukazuje również cały wachlarz postaw, jakie zajmowali Polacy i Ukraińcy podczas II wojny światowej. Z jednej strony widzimy więc ukraińskich oprawców, ale również ukraińskich sprawiedliwych. Czyli ludzi, którzy starali się ratować swoich polskich sąsiadów. Z narażeniem życia ukrywali ich na strychach i w piwnicach. Pokazywali im drogę ucieczki, dzielili się żywnością. Ci bohaterscy Ukraińcy bez wątpienia zasługują na nasz największy szacunek i naszą wdzięczność. Z drugiej strony widzimy polskie ofiary, ale również polskich morderców. A więc tych Polaków, którzy postanowili odpowiedzieć pięknym za nadobne i brali udział w odwetowych atakach na ukraińskie wsie. Wtedy również w ruch szły siekiery i również ginęły niewinne dzieci. Dobrze, że Smarzowski pokazał to w swoim filmie.
Scena ta, podobnie jak pokazanie szykan, jakie spadały na Ukraińców w II RP, nie spodoba się zapewne naszym brązownikom historii. Czyli ludziom, którzy chcieliby, żeby polskie filmy i książki historyczne były robione na wzór sowieckich propagandowych agitek. Z tą różnicą, że w miejsce słowa ''komunista'' powinno być podstawione słowo ''Polak''. Smarzowski na całe szczęście propagandystą nie jest. Rozumie, że prawdziwe życie jest dalekie od jednowymiarowych, czarno-białych bajek opowiadanych dzieciom na patriotycznych akademiach. Wie, że nie ma złych lub dobrych narodów. Dobrzy lub źli mogą być tylko poszczególni ludzie.
Jeden z recenzentów ''Wołynia'' napisał, że umieszczenie wspomnianych scen było ze strony Smarzowskiego działaniem ''osłonowym'', mającym nieco złagodzić porażającą, antyukraińską wymowę filmu. Nie zgadzam się z tą opinią. Po pierwsze ''Wołyń'' nie jest antyukraiński. ''Wołyń'' jest antynacjonalistyczny. Po drugie zaś, nie sądzę, żeby twórcy filmu przy doborze scen kierowali się podobnymi kalkulacjami. Chcieli po prostu - powtarzam to po raz kolejny - pokazać złożoną prawdę tamtych tragicznych czasów.
O filmie ''Wołyń'' mógłbym pisać jeszcze długo. Tyle w nim spraw, tyle fascynujących wątków. Przedstawienie ich wszystkich znacznie przekroczyłoby jednak ramy tej krótkiej recenzji. Jedno mogę jednak napisać na pewno: wbrew obawom części recenzentów ''Wołyń'' Wojciecha Smarzowskiego nie wywoła wojny polsko-ukraińskiej. Dla ocalałych z Wołynia, ich rodzin i wszystkich ludzi związanych z naszymi ziemiami wschodnimi, jest zaś symbolicznym zadośćuczynieniem. Zadośćuczynieniem za długie lata, kiedy o ludobójstwie naszych braci nie wolno było głośno mówić.