Piotr Czerwiński: The Church, czyli dyskoteka
Dzień Dobry Państwu albo dobry wieczór. Może się to wydać dziwne, ale Irlandia przestaje wierzyć w Boga. Niegdyś czołowy kraj katolicki zgniłego Zachodu dziś jest krajem zgniłego Zachodu, po prostu. Coraz mniej księży, coraz więcej kościołów przerobionych na sklepy i restauracje albo domy mieszkalne, i coraz więcej ludzi, którzy wolą modlić się do plazmowego telewizora albo kabrioletu dowolnie wybranej marki, byle była niemiecka. Nawet kryzys nie pomógł wiele w tym zakresie, choć wydawałoby się, że przecież jak trwoga, to do Boga - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński.
Tymczasem wszystko wskazuje na to, że jak trwoga, to prędzej do Kanady albo do Australii, albo przynajmniej po staremu, czyli do pubu. Irlandzki katolicyzm przechodzi coraz wyraźniej do sfery urban legends, jako martwa, a przynajmniej martwiejąca tradycja, prawdopodobnie dużo silniejsza w środowisku tutejszych Polaków niż wśród tubylczej ludności. Spośród ponad 4,5-milionowej populacji republiki tylko milion sześćset tysięcy mieszkańców Byłego Tygrysa zagląda jeszcze do kościoła. Cała reszta owszem, ma pojęcie o tym, że w tym kraju miewało się zwykle jakiś wyższy szacunek dla Stwórcy Wszechświata, ale ich respekt dla czarnego bmw jest dużo poważniejszy, nie wspominając o religijnym stosunku do telefonów komórkowych, tabletów, konsol do gier oraz alkoholu, spożywanego w przemysłowych ilościach. Dla zdrowia, oczywiście.
Szkoły w dalszym ciągu bywają katolickie i w sporej części ogarnięte kuriozalną obsesją segregacji płciowej, co jest bardzo oryginalnym ukłonem w stronę wieku osiemnastego i bardzo pomaga w rozwoju psychoseksualnym tutejszej młodzieży. Skoro już mowa o tej sferze, to mam wrażenie, że Kościół w zasadzie sam jest winien tego gwałtownego spadku notowań na irlandzkiej liście przebojów. Ostatnio całą swoją energię skupia na debacie aborcyjnej, której źródło powinno być raczej powodem do natychmiastowego usunięcia się Kościoła w cień, jak najdalej od tego tematu, i porzucenia go raz na zawsze. A zaczęło się od śmierci Hinduski w zagrożonej ciąży, której życie mogło uratować usunięcie obumierającego płodu. Niestety, usłyszała Hinduska, tu jest kraj katolicki...
Inny przebój ostatnich lat to pedofilia w irlandzkim Kościele. Wszechobecne i do znudzenia podobne wybryki erotyczne miejscowych księży w końcu przyniosły mozolnie kreowany efekt; nawet mnie irlandzki ksiądz zaczął kojarzyć się z pedofilią, chociaż jestem zwolennikiem unikania sterotypów. Jak jednak ich uniknąć, skoro nie ma tygodnia, żeby media nie doniosły o jakimś księdzu, który właśnie poszedł siedzieć, już siedzi albo będzie siedział za molestowanie nieletnich albo inne praktyki, nie mające nic wspólnego z Biblią.
Nawet mój ulubiony kabaret Savage Eye, który cenię sobie za absolutny brak kompromisu, dający się określić także jako jazda po bandzie, w każdym razie nawet oni sportretowali irlandzkiego księdza jako rozjuszonego facia z obłędem w oczach, który w swej czarnej szacie z wrzaskiem wyskakuje zza krzaka i porywa z ulicy małe dziecko. Księża w tej krainie dali się zaszufladkować jak nie przymierzając Polacy i z perspektywy Polaka, który nie pasuje do obowiązujących stereotypów, wyobrażam sobie jaki to musi być ból dla tych księży, którzy naprawdę przejęli się Nowym Testamentem i też nie pasują do stereotypów ani trochę.
Zresztą, wiele wskazuje też i na to, że za kilkadziesiąt lat nie będzie już irlandzkich księży, ponieważ chętnych do tej pracy maleje z roku na rok. Jeszcze dwie dekady temu w seminariach studiowało 525 przyszłych księży. Dziś jest ich tylko siedemdziesięciu. W tym tempie za następne dwadzieścia lat irlandzki Kościół przestanie istnieć jako instytucja.
Ziemscy Słudzy Stwórcy Wszechświata nie mają łatwego życia. Trzymają się coraz bardziej nieżyciowej zasady celibatu, która wielu zawiodła na manowce, a innych po prostu zniechęciła do kapłaństwa. Sami księża zaczynają jawnie mówić o tym, że czas pożegnać się z tą nielogiczną abstynencją, albo autentycznie ich instytucja skończy źle. Czytałem niedawno wywiad z Brendanem Hobanem, księdzem z hrabstwa Mayo, który przyznał wprost, że irlandzki Kościół może uratować innowacja w postaci żonatych księży i pomocy w przywróceniu do kapłańskiego stanu wszystkich tych, którzy porzucili habit, by się ożenić. Ojciec Brendan ma nadzieję, że wcale nie jest to takie nierealne i wierzy, że może to być zasługą nowego papieża. Za panowania obu poprzednich, twierdzi, nie było to niestety do pomyślenia.
A w kościołach dzieją się cuda, rzec by można, choć dalekie od biblijnych. Widziałem już chyba ze trzy kościoły przerobione na apartamentowce, a także kościół, w którym mieści się warzywniak oraz sklep z rowerami. Nic jednak nie przebije The Church, czyli kościoła po prostu, będącego aktualnie knajpą i dyskoteką w centrum Dublina, którą nota bene nawet lubię, choć nie bywam tam zbyt regularnie. Zachowano praktycznie wszystkie elementy wystroju starego kościoła, którym był kiedyś tym budynek, z wyjątkiem ołtarza, w którego miejscu znajduje się dziś toast po irlandzku, wymalowany złotymi literami na centralnej części niegdysiejszego tryptyku. Obok między stolikami zabytkowa kamienna kropielnica, na której, jeśli mnie pamięć nie myli, didżej kładł kiedyś swe adaptery.
Na ścianach płaskorzeźby, tablice z dekalogiem i inne strawy dla duszy tudzież lekcje historii miasta, a w środku bar, przy którym turyści, nie przestając cykać zdjęć temu kuriozalnemu miejscu, pochłaniają kolejne kufelki ciemnego piwa. Pod organami zbierają się kelnerzy, ponieważ to jakby oczywiste, że kelnerzy powinni zbierać się pod organami. Zaś pod podłogą dyskoteka, a zaraz pod nią katakumby z autentycznymi truposzami. Jednym z nich jest ponoć gubernator Dublina, który swego czasu zarządził egzekucję Roberta Emmeta, mojego ulubionego irlandzkiego rewolucjonisty i drugiej po Hubalu ulubionej postaci historycznej. Z tej prespektywy umieszczenie dyskoteki nad gubernatorem wydaje mi się całkiem logiczne: ludzie płacą pieniądze, by tańczyć na jego grobie i jest to dość dobry przykład kreatywnej irlandzkiej zemsty.
A wracając do malejącej popularności religii, myślę, że duża jest w tym zasługa prosperity, która tak brutalnie namieszała w irlandzkich głowach, wychowując całe pokolenie Irlandczyków, wierzących po kuflu na głowę, że są licencyjnymi Anglikami, a ich kraj wielowiekowym imperium handlarzy niewolników. Też na brytyjskiej licencji, oczywiście. Dziś po boomie nie ma już śladu, ale przywiązanie do materializmu pozostało. Parafrazując słynną wypowiedź Lennona, który stwierdził jakoby Beatlesi byli popularniejsi od Jezusa, wcale by mnie to nie zdziwiło, gdyby na irlandzkim gruncie więcej ludzi oddawało cześć boską zespołowi U2, niż samemu Bogu.
Podobnie jak irlandzki język, tak i irlandzki katolicyzm staje się z wolna tradycją sztucznie utrzymywaną przy życiu. Nawet premier, miłościwie nam panujący Enda Kenny, powiedział niedawno, że jest katolikiem, ale nie jest katolickim premierem. Myślę, że laicyzacja tego kraju jest sposobem na odreagowanie. Można mieć wrażenie, że ludzie mają dość religii. Najwyraźniej mieli ją w nadmiarze przez zbyt wiele lat. A przecież wiadomo, że wszystko, od czekolady, przez wódkę, aż po wierzenia, najlepsze jest z umiarem.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina, specjalnie dla WP.PL Piotr Czerwiński Kropka Com