PolskaPiotr Czerwiński: Requiem dla gazety, czyli świat sprzed dwudziestu lat

Piotr Czerwiński: Requiem dla gazety, czyli świat sprzed dwudziestu lat

Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Dzisiejszy odcinek jest jubileuszowy, obchodzę bowiem dwudziestolecie pracy zawodowej. W lutym 1993 opublikowałem swój pierwszy artykuł, rozpoczynając tym samym swoją pierwszą w życiu stałą współpracę z gazetą. Dziennikarstwo odbyło od tamtej pory tak długą podróż, podobnie jak same media masowe, że dziś znajduje się na kompletnie innej planecie. Niestety wiele wskazuje na to, że jest to planeta niezamieszkana, z klimatem nie nadającym się do życia.

Piotr Czerwiński

Dwadzieścia lat temu świat był kompletnie inny. Nie było telefonów komórkowych, płyt DVD ani powszechnie dostępnego internetu, pagery miały się dopiero pojawić (i zaraz potem zniknąć), w Ameryce Kurt Cobain był żywym Kurtem Cobainem nagrywającym płyty, a w Polsce Kubę Wojewódzkiego znano głównie z tego, że był dyrektorem festiwalu w Jarocinie. Tak, był również wtedy festiwal w Jarocinie, choć były to jego ostatnie podrygi.

Gazety natomiast były drukowane i wciąż jeszcze był im obcy wynalazek fotoskładu, przez co pierwszy swój artykuł zobaczyłem złamany przez zecera w formie metalowych sztabek. Tekst był napisany na maszynie i zecer przepisał go, układając słowa sztabkami, aż ułożył je w całość. Jedna z nich przedstawiała moje nazwisko i powiadam wam, wrażenia jakie robił ten widok nie zrozumie nikt, kto wyrósł w czasach, gdzie publikację własnych słów osiąga się poprzez kliknięcie. Poza tym trud i znój, przez jaki musiały przejść słowa, by ukazać się drukiem, podbijał rangę tego wydarzenia do poziomu oskarowej gali. Z podobnym brakiem łatwości zdobywało się wtedy szlify dziennikarza. Trzeba było odpracować swoje na przodku, opisując wykolejone tramwaje i eksmisje meneli, żeby doczekać się pasowania w zawodzie i robić wywiady z ministrami. Moje początki nie były inne, choć debiut, który stał się powodem do niniejszych wspominek, przebijał swoją mocą wszystko, co zdarzyło się później.

Byłem wtedy studentem dziennikarstwa i kopnął mnie zaszczyt nie lada, bo po napisaniu kilkudziesięciu artykułów każdego możliwego typu w ramach zajęć, na koniec semestru w ramach pracy zaliczeniowej kazano nam zabrać się za gatunek najtrudniejszy i wymagający najwięcej inwencji, czyli felieton. Wykładowca nasz ogłosił, że wybierze najlepszy tekst i opublikuje go w gazecie. Padło na mnie. Gazeta nazywała się „Express Wieczorny”, on zaś nazywał się Andrzej Ignatowski i możecie go znać z innej beczki, jest bowiem autorem tekstów wielu piosenek Varius Manx oraz otwierającego kawałka z serialu „Na Wspólnej”. Był wtedy szefem działu miejskiego, nieodżałowany zaś Express istniał jeszcze i sporą część jego pracowników stanowili ludzie, którzy zaczynali za Gomułki i byli kumplam„Wiecha” Wiecheckiego, byli nawet tacy, którzy pamiętali początki gazety blisko pół wieku wcześniej. Felieton miał nosić tytuł „Randka po warszawsku” i opowiadać o tym, że warszawiacy coraz mniej zdolni są do romantyzmu. Dziwnie to brzmi w
czasach, kiedy nikt już nie jest zdolny do czegoś takiego, ale wtedy miało charakter bardzo wywrotowy. Wygrałem konkurs, dostałem robotę. Kupiłem w kiosku siedem egzemplarzy „Expressu” (na więcej brakło mi pieniędzy), nie mogąc wyjść z podziwu, że ja, zwykły człowiek z ulicy, w wieku lat dwudziestu i bez żadnych układów mam własny felieton w prawdziwej gazecie. W dodatku za prawdziwe pieniądze. Zostawało narobić w gacie ze szczęścia.

Duch rzeczonego Wiecha przykuł mnie do poczciwego Expressiaka praktycznie aż po jego zamknięcie w późnych latach 90. i w murach tej jakże zacnej redakcji przebyłem całą drogę należną do pasowania na rasowego pismaka, od zwykłych doniesień o tym, że pies nasikał na trawę, przez reportaże interwencyjne ze strajkujących hut i zamykanych szpitali położniczych, aż po recenzje płyt i koncertów, a nawet krótkotrwałą funkcję korespondenta zagranicznego w Pradze. Przez lata wystawałem pod sejmem i URM-em przy wszystkich największych zadymach; z racji młodego wieku, braku rodziny i ogólnie zadziornego charakteru kierowano mnie bowiem z lubością do działki „subkultury i demonstracje uliczne”. Fruwały cegły i gumowe kule, miało się misję, było się kimś. Było się cholernymi uszami i oczami społeczeństwa. A kiedy widziałeś w autobusie albo kawiarni, że ktoś rozkłada gazetę z twoim artykułem, duma wylewała się przez uszy. Było bosko.

Nie chcę robić za dziada borowego i bawić się w streszczanie życiorysu, bo nie o to mi dzisiaj chodzi. Od tamtej pory wydarzyło się zbyt wiele, by to zmieścić w tak krótkiej formie. Mijały lata, przeżyliśmy oryginalny koniec wieku, nadeszła słynna epoka kryzysu, kataklizmów, kretyństwa i tak dalej, a prasa papierowa umarła śmiercią kliniczną, choć wciąż jest jeszcze sztucznie podtrzymywana przy życiu. Rynek pracy w tym zawodzie skurczył się do rozmiarów orzeszka, przez co znalezienie jej bez znajomości już nie wchodzi w rachubę, zwłaszcza poprzez zajęcia na uniwersytecie, gdzie jak słyszałem ludzie nie chcą już studiować dziennikarstwa, wybierając inne, mniej samobójcze kierunki. Ludzie przestali czytać prasę nie tylko na papierze, ludzie przestali czytać ją w ogóle, w każdej formie. To zresztą nie oddaje skali problemu wystarczająco. Ludzie nie umieją już czytać, po prostu.

Zmienili się też sami dziennikarze, bo od kiedy blogosfera zamordowała dziennikarstwo jako profesję, dziennikarzem naprawdę może zostać i zostaje ktokolwiek, jakkolwiek i kiedykolwiek. Pal licho, jeśli zajmie się tylko pisaniem, bo wtedy przynajmniej jest szansa, że nim jego tytuł zbankrutuje, zdąży się jeszcze czegoś nauczyć. Gorzej, że na stołkach redaktorskich, które kiedyś wymagały lat terminowania, często funkcjonują indywidua absolutnie pozbawione już nie tylko wiedzy bądź doświadczenia, ale nawet wyobrażenia o tej pracy. Środowisko dziennikarskie zaczyna jechać po równi pochyłej: kiedyś było elitą intelektualną, dziś jest coraz większą zbieraniną kaskaderów z przypadku, obdarzonych polotem pingwina. Jeśli ktoś wybija się z tej gromadki, ma do przebrnięcia coraz gęstsze zasieki, w postaci krewnych i znajomych królika, którzy za żadne skarby świata nie pozwolą, by ktoś przyćmił ich pingwinie królestwo. Nie twierdzę, że dzieje się tak wszędzie, oczywiście.

Ale będzie już tej zoologii. Minęło dwadzieścia lat, media zamieniły się w wyścig szczurów, eros zastąpił etos, a money zastąpiło honey, ja sam wypadłem z rozpędzonej karuzeli na irlandzką orbitę, utrzymując symboliczny kontakt z zawodem w postaci współpracy z prasą emigracyjną i Wirtualną Polską, i wreszcie robiąc to, co zawsze chciałem, czyli pisząc książki. To były klawe dwie dekady. Ten zawód naprawdę nie pozwala się nudzić. Był całym moim życiem i największą pasją. Dzięki niemu zwiedziłem kawał świata, mogłem chodzić na imprezy do Pałacu Prezydenckiego, porozmawiać z Kirkiem Hammetem albo spotkać z bliska Jennifer Lopez. I tak dalej. Ale nic, nic kompletnie nie przebije wrażenia, jakie zrobił na mnie pierwszy w życiu artykuł, wydrukowany w starym, poczciwym Expressie, w lutym tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt trzy.

Dzisiejszy odcinek dedykuję wszystkim kolegom po fachu, którzy posadzeni przy biurku z ołówkiem i dwoma pustymi kartkami A4 w ciągu godziny będą w stanie opisać swoją drogę do pracy jako notatkę informacyjną, fragment reportażu, felieton, a na deser jako skecz kabaretowy z podziałem na role i didaskaliami albo sonet barokowy, by było bardziej rozrywkowo. Tak się za moich czasów sprawdzało, kto ma w tej branży jaja. Problem tylko taki, że aby opisać drogę do pracy, wypada jeszcze mieć pracę...

Dobranoc Państwu.

Piotr Czerwiński, specjalnie dla Wirtualnej Polski

Ps. Tradycyjnie przysięgam na cały zapas kaszanki w lodówce i oba lewe buty, że od przyszłego tygodnia znowu będę się wygłupiał. Bardzo chciałem nie wypaść dzisiaj zbyt poważnie, ale sami rozumiecie. Rocznica zobowiązuje.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
pracagazetadziennikarz
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (36)