PolskaPiotr Czerwiński: Postkomunistyczny syndrom smutasa, czyli podróż za jeden uśmiech

Piotr Czerwiński: Postkomunistyczny syndrom smutasa, czyli podróż za jeden uśmiech

Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Słyszałem już różne irlandzkie legendy na temat rzekomej polskości, włączając fantazje na temat położenia geograficznego naszej ojczyzny, ale muszę przyznać, że ostatnio dotarła do mnie teza jak najbardziej słuszna: "Oni w ogóle się nie uśmiechają!" Cóż, po pierwsze, jako człowiek, który próbując się uśmiechać ponoć wywołuje u rodaków napady wścieklizny, przyznaję, że to faktycznie mało polska cecha. Z drugiej jednak strony, wytrzymajcie jeszcze ze dwa lata w tym kryzysie, drodzy gospodarze, a będziecie mieli tak samo smutne gęby, jak my. Przemawia za tym nasze tysiącletnie doświadczenie w działce kryzysowych sytuacji.

Piotr Czerwiński

Czytaj także wcześniejsze felietony Piotra Czerwińskiego

Przejrzawszy tonę irlandzkich opinii internetowych na temat miejscowej Polonii wnioskuję, że stereotyp Polaka w tym kraju odrobinę się polepsza. Już nie jesteśmy ćwokami, kradnącymi pracę, jednocześnie siedząc na zasiłku i ciężko pracując za pół darmo. Wiele wskazuje na to, że przynajmniej w temacie zasiłku przegrywamy z miejscową reprezentacją osobników, pasujących do tej kategorii. Przypuszczalnie i nasza ćwokowatość nagle okazała się złudna w porównaniu z tubylczymi możliwościami, choć należy przyznać, że wielu naszych zajadle broni tego stereotypu, do ostatniej kropli taniego piwa i do twardego rzygu. Aktualny model Iro-Polaka oscyluje jednak w stronę tyrającego fachowca, który jednakowoż, co nie ulega wątpliwości, przybył tu by kraść pracę za niższe stawki. Zważywszy, że rynek pracy w tym kraju otwarto dla nas wyłącznie po to, byśmy tu harowali za niższe stawki, argument ten należy wymierzać w siebie samych, a nie w nas, moi drodzy irlandcy przyjaciele. Możecie też winić waszą eks-prezydentkę Maryśkę,
za to że przed laty pojawiła się w polskiej telewizji, prosząc byśmy zjechali się tłumnie do Irlandii, ponieważ ten kraj nas potrzebuje. To był wielki błąd. Powinniście byli najpierw sprawdzić, że hasło „ten kraj was potrzebuje” jest w Polsce zaklęciem magicznym, które działa na krajowców jak serek szwajcarski na szczury Pawłowa. Gdy jakiś kraj nas potrzebuje, to nie ma przebacz. Walimy do niego drzwiami i oknami . A teraz sami widzicie, co z tego wyszło. Stutysięczny wyrzut sumienia, który nie może wyparować ani w całości wyjechać do Australii, nie wspominając o powrocie na ojczyzny łono, gdyż tamten kraj akurat już nas nie potrzebuje ani trochę, any more.

Wszystko zatem przemawia za tym, byśmy żyli w zgodzie w tej jakże oryginalnej irlandzko-polskiej republice, ciesząc się faktem, że jedni i drudzy mogli trafić znacznie gorzej, a także pielęgnując oczywiste prawdy, że pijemy tak samo jak wy, a polskie kobiety są bardziej zadbane. I tak dalej.

Na otarcie łez przeciwnicy multikulturalizmu uparcie lansują w Irlandii teorię syndromu postkomunistycznego smutasa, który ma skutecznie przeciwdziałać integracji Polaków z miejscowymi, ze względu na zbyt poważną przepaść kulturową. Niektóre argumenty są idiotyczne, bo co to niby ma oznaczać, że „nic nie zrobiliśmy dla Irlandii” albo że „nie zaistnieliśmy w życiu publicznym ani kulturalnym”. A co jeszcze można zrobić dla Irlandii, kiedy się do niej przyjechało podjąć wszystkie prace, których nie chciało się wykonywać tubylcom? Jak dla mnie to wystarczająco wiele. Trudno też wymagać, by w tej roli człowiek miał szansę zaistnieć w irlandzkim życiu publicznym albo kulturalnym, chyba że ktoś miał na myśli sprzątanie teatrów; zaręczam, że wyglądałoby to zupełnie inaczej, gdybyście sami przełamali tę idiotyczną barierę w waszych głowach, drodzy wyspiarscy towarzysze. Pojedyncze przypadki naszych muzyków albo aktorów, które niestety nie zaburzają ogólnej tendencji, powinny dać wam do myślenia, że nie wszyscy
jesteśmy dyplomowanymi operatorami łopaty. Nie uwłaczając ludziom, którzy nimi są.

Inne wnioski formalne są już godne rozpatrzenia. Nie praktykujemy small-talku, który jest podstawą irlandzkiej etykiety towarzyskiej i sprowadza się do pieprzenia o niczym zawsze kiedy na drodze stanie nam inna istota ludzka. Niestety, nie mogę mówić za siebie, bo jestem z natury przesadnie gadatliwy, a pieprzenie i nicość mają dla mnie kultową rangę, ale faktycznie nie pasuję w tym do reszty swoich krajanów, którzy nie uznają za stosowne wygłaszać półgodzinną tyradę o siedzeniu Maryni za każdym razem, gdy spotykam ich na ulicy. Ma to jednak swoje wielkie zalety, bo dzięki temu rzadziej spóźniamy się na umówione spotkania, a przejście stu metrów w miejscu publicznym zajmuje nam poniżej godziny. Nie powodujemy również korków ulicznych, zatrzymując się na jezdni i poruszając wątki autobiograficzne w rozmowach z kierowcami, zatrzymującymi się na przeciwległym pasie ruchu. A nasze „dzień dobry” jest dużo bardziej ekonomiczne niż „dzień dobry, jak się masz, dziękuję dobrze, a ty jak się masz, dziękuję dobrze, jak
sprawy, dziękuję dobrze, a jak twoje sprawy, dziękuję dobrze, a jaka ładna pogoda, dziękuję dobrze, a dziękuję dobrze, a ja też dziękuję dobrze”. Zwłaszcza, kiedy nie jest dobrze, choć to temat na inną gawędę.

Należy podejść do tego z innej strony: czyż nie jesteśmy dzięki temu wydajniejsi? Przecież w czasie, który miejscowi pożytkują na dziękuję-dobrze-dziękuję-dobrze, dziękuję-a-u-ciebie-dobrze, my możemy odwalić miliony kilowatogodzin bezcennej pracy, do wykonywania której nas tu zaproszono. Myślę, że to tylko powód do radości.

Jeden argument jednakowoż uznaję za trafiony: Polacy w ogóle się nie uśmiechają. Jest to co prawda uogólnienie, tak samo zresztą jak wsadzanie wszystkich Polaków do jednego worka wyłącznie na podstawie ich paszportu, ale faktycznie, rodaków na ulicy poznaję głównie po grobowej minie, boleśnie naznaczonej egzystencjalizmem. Jakby każdy trenował do castingu na drugiego Humphreya Bogarta albo Bodzia Lindę, albo Sida Viciousa, tylko bez hot-doga, rozmazanego na twarzy. Przekłada się to na legendarnie niezdrowy polski brak poczucia humoru. Kiedy ktoś próbuje przełamać to tabu, skazuje się na ostracyzm ze strony rodaków, natychmiast posądzających go o choroby umysłowe, nadużywanie nielegalnych substancji oraz podejrzane pochodzenie, bo jakże by inaczej.

Prócz tego w Irlandii po staremu, deszcz pada poziomo, grad do góry nogami, wiatr łamie drzewa i miota nastolatkami w kapturach o ściany McDonaldów. W domu wszyscy zdrowi. Podobno miejscowym nie podoba się, że nam się nie podoba tutejsza pogoda. Ależ skąd to śmiałe przypuszczenie?

Aczkolwiek muszę przyznać, że choć do integracji z Irlandią mam obsesyjnie pozytywne podejście, to niestety nikt mnie tu nie zmusi, bym nosił klapki, szorty, polo i ciemne okulary, nawet w lecie. By oszczędzić na aspirynie, wciąż wolę gumowaną kurtkę.

Dobranoc Państwu.

Z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski, Piotr Czerwiński Kropka Com

PS. Zaręczam, że nie da się przetłumaczyć żadnej publicystyki za pomocą automatycznego tłumacza. Żywię również nadzieję, że automatyczny tłumacz wystarczająco wiernie przetłumaczył przynajmniej powyższe zdanie :-)

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (340)