Piotr Czerwiński: drunk-cycling, czyli piłeś - nie pedałuj
Irlandia jest krainą rowerzystów, pedałują biedni i bogaci, szewcy i krawcy, znani wykonawcy i nieznani sprawcy, że zacytuję klasyka. Niestety pedałują też nawaleni miłośnicy mocnych wrażeń i spotkań oko w oko z rozpędzonym przeznaczeniem, głównie niemieckiej marki. To z myślą o nich system prawny Wyspy Skarbów wprowadził specjalną karę za „drunk-cycling”, czyli jazdę na rowerze po pijanemu. I tak oto za samą jazdę na gazie można zapłacić aż dwa tysiące euro grzywny - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński.
Czytaj także wcześniejsze felietony Piotra Czerwińskiego
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Dublinowi może daleko do Amsterdamu, gdzie już nawet kokardki wiązane na swoim rowerze nie pomaga, by rozpoznać go na ulicy wśród pięciuset milionów innych rowerów, przypiętych do wszystkiego, do czego da się przypiąć rower. Ale jak na stolicę kraju wiecznie kulejącego w rozwoju industrializacji, w ramach stawiania na kontakt z naturą, Dublin świetnie sobie poradził z rowerami.
Większość co poważniejszych ulic ma własne ścieżki rowerowe, a większość co poważniejszych mieszkańców tego miasta ma własne rowery, choć od jakiegoś czasu rozwinęło się wśród niektórych plemienne poczucie ich własności i dwókółki są coraz powszechniejszym przedmiotem kradzieży. Ma to efekt uboczny w postaci kwitnącego handlu kłódkami i łańcuchami, a także oczywiście kradzionymi rowerami, bo nie wierzę, żeby wysyłano je stąd w paczkach za granicę. Irlandia ma też całkiem konkretne tradycje kolarskie, boć to w końcu kraj skłaniający się ku braterskiej przyjaźni z Francuzami, a u nich rower rzecz święta. Stąd też należy przypuszczać, że każdy Irlandczyk ma brata, przynajmeniej jednego ze wszystkich siedemnastu, który kiedyś wziął udział w tour de France albo przynajmniej w Wyścigu Pokoju.
Tak czy owak, mnóstwo tubylców ceni sobie rower do tego stopnia, że nawet wysoko postawieni krawaciarze miewają w zwyczaju, za przeproszeniem, dymać do pracy na dwóch kołach. Szanujące się krawaciarskie korporacje przewidują nawet dla nich atrakcje w postaci pryszniców i szatń, w których mogą zdjąć fosforyzujące gatki i przebrać się w zwyczajowy strój biurowego batmana.
Niektóre instytucje idą nawet o krok dalej i krawiaciarskim rowerzystom oferują systemy przeróżnych ulg i benefitów, w ramach promowania zdrowego trybu życia, oraz oszczędzania na benzynie, której niemożebne ilości spala ich salonka marki bmw oraz pięć innych samochodów, które ostały się przed chateau de celtic tiger jako relikt przeszłości.
Ma to same zalety, bo faktycznie rower dotlenia organizm i wyrabia mięśnie, czego nie da się powiedzieć o wielgaśnej krawaciarskiej beemwicy, która jest kultowym wozem każdego piśmiennego Irlandczyka. O ile nie pcha się go pod górkę oczywiście, ale znając brak usterkowości tak zwanych droższych marek, nie sądzę, by zdarzało się to zbyt często. Niestety absurdalna irlandzka pogoda przepoczwarza tutejsze kolarstwo w sport ekstremalny, przez co człowiek wychowany w stabilnym klimacie, gdzie słońce świeci dłużej niż przez godzinę dziennie, czyli na przykład ja, jest tu w stanie jeździć rowerem niezmiernie rzadko. Lecz autochtonom nie straszne są burze i każda pogoda jest dla nich pogodą na rower, przez co nie dziwi nikogo widok człowieka przemoczonego do suchej nitki, który walczy z przeważającymi siłami wrogiej natury, usiłującej zwalić go do rowu za pomocą wiatru. Domyślam się, że musi być to niezmiernie frustrujące, podobnie jak wiele innych aspektów tak zwanego dorosłego życia, co z kolei sprowadza nas do
kolejnej fundamentalnej mody, od wieków panującej w tych stronach, czyli chlania.
Chleją również wszyscy, że już nie będę cytował klasyka, a jak ktoś nie chleje, to mówią że baba, choć nie ma w tym żadnej logiki, ponieważ najwięcej chleją kobiety. Chlanie jest sportem tak samo popularnym i równie ekstremalnym jak kolarstwo, chociaż w przeciwieństwie do kolarstwa wyrabia jedynie mięśnie brzucha i to odwrotnie proporcjonalnie. Od kiedy władze republiki brutalnie zakazały chlania i jeżdżenia samochodem, co jak wiadomo przyczyniło się do wzrostu liczby samobójstw na terenach wiejskich, lud wielce sobie cenił chlanie i jazdę na rowerze, no bo przecież nie ma jak skosić flaszkę i pomknąć góralem ku przeznaczeniu. Niestety husarskie zapędy pijanych rowerzystów zaczęły zbierać w Irlandii coraz krwawsze żniwo, a widok młodzieńca, wykonującego piruety między samochodami na dwukółce o scentrowanych kołach zaczął robić się coraz powszechniejszy. W końcu nikt nie powiedział że nie wolno, to dlaczego nie.
Na takie ditcum obudzili się przedstawiciele aparatu władzy, odkrywszy, że jazda po pijanemu także na rowerze może nie być największą przyjemnością życia, o ile nie ma się zamiaru w jej wyniku osobiście spotkać ze Stwórcą Wszechświata. W kodeksie drogowym z 2010 roku znalazł się przeto zapis o drunk-cyclingu, którego to terminu pozwolę sobie nie tłumaczyć, na potrzeby snobów, uwielbiających zagraniczne terminy, którzy z pewnością dzięki temu zapożyczą go natychmiast do swego słownictwa.
Pierwszy rowerzysta, który stanął przed sądem za drunk-cycling paradoksalnie nie był z Dublina, lecz napatoczył się na policyjny w miejscowości Barefield, w Ennis, Hrabstwo Clare. Udowodniono mu, że trzynastego września jechał po Barefield na rowerze w stanie wskazującym na spożycie, co w trakcie dalszego śledztwa okazało się spożyciem cydru w ilości uznanej przez policjantów za nadmierną. Oprócz tego nie miał na sobie odblaskowej kamizelki i okazał się być studentem, i do tego również przyznał się bez bicia. Sąd w Ennis nigdy wcześniej nie rozpatrywał podobnej sprawy, przez co zyskała status wyjątkowego przypadku. Oto studentowi nie można zakazać jazdy na rowerze; nie da się mu też odebrać karty rowerowej, ponieważ – jeśli dobrze ustaliłem - w Irlandii coś takiego jak karta rowerowa nie istnieje. Ale w myśl nowych przepisów grozi mu kara grzywny do 2 tysięcy euro. Sprawa wyglądałaby inaczej, gdyby w czasie podróży rozjechał komuś kota albo wleciał do sklepowej witryny, lub na maskę jakiegoś samochodu,
oczywiście, ale żadna z tych rzeczy nie miała miejsca w Barefield trzynastego września. Przyjdzie mu więc odpowiadać za drunk-cycling, w pierwszej irlandzkiej rozprawie sądowej zwołanej z tego powodu.
Zwolennicy nowego prawa cieszą się, że sroga grzywna odstraszy miłośników jazdy po zgrewce na twarz. Miłośnicy jazdy po zgrzewce na twarz nie są z tego powodu zbyt zadowoleni. No bo jakżesz to tak krępować swobody obywatelskie. Teraz kara za drunk cycling, a jutro co? Drunk-walking? A drunk-skateboarding to pies? Przecież deskorolkarze też mogą wcale nie wylewać za kołnierz. Nie wspominając o dzieciakach, posługujących się wrotkami. Nigdy nie wiadomo czy taki dzieciak nie walnął trzech piw, zanim doczepił sobie wrotki. Dziś takie trudne czasy, nałóg może dopaść każdego.
No cóż, moi państwo. Ale wciąż daleko Dublinowi do takiego Amsterdamu, jak już wspominałem. Tam się wsiada na rower po marihuanie. Ech, gdzie nam panie do Europy, na tej naszej wyspie.
Dobranoc Państwu.
* Z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski, Piotr Czerwiński Kropka Com.*