Piekło zamrożonej stali
Przeszukujący gruzowisko ratownicy kierowali się dzwonkami telefonów komórkowych.
Rannych wydobywali spod śniegu i poszarpanej blachy gołymi rękami.
31.01.2006 06:29
Do Chorzowa w ciągu kilku godzin ściągnięto służby ratownicze z całego kraju. – Specjaliści ratownictwa drogowego, ratownicy górniczy, kilkuset policjantów, żandarmeria wojskowa – wylicza Grzegorz Smajdor, ratownik Grupy Poszukiwawczo-Ratowniczej z Nowego Sącza. Wraz z nimi gruzowisko przeczesywały grupy z Jurajskiej i Beskidzkiej Grupy GOPR, uczniowie szkół strażackich i ratownicy medyczni. Poszukiwania ocalałych trwały niemal 10 godzin.
Strażak na pierwszej linii
Każdy może zostać ratownikiem – o ile jest strażakiem – mówi młodszy brygadier Dariusz Szewczyk ze stołecznej straży pożarnej. Ratowników specjalizujących się w poszukiwaniach nie ma poza Państwową Strażą Pożarną. Chętni do zaszczytnej służby ratowniczej muszą więc przejść standardową drogę – testy psychologiczne, sprawnościowe i szkołę pożarnictwa. Do grup ratownictwa strażacy zgłaszają się na ochotnika; ratownikami mogą zostać również kobiety, o ile mają doświadczenie w służbie bojowej. – Niestety, mężczyźni są bardziej uniwersalni. Chodzi o względy kulturowe. Często pracujemy w krajach islamu, w Azji – mówi kpt. Piotr Tryczkowski z trójmiejskiego zespołu ratowniczego.
Cywile mogą współpracować z ratownikami jako przewodnicy psów. – Trzeba zgłosić się do Ochotniczej Straży Pożarnej. Tam kandydat i jego zwierzak przechodzą testy psychofizyczne. Ludziom nie stawiamy specjalnych wymagań, za to pies musi być bardzo przyjazny ludziom, posłuszny, nie może bać się hałasu – tłumaczy Tryczkowski.
Ślisko i ciemno
– To była jedna z cięższych akcji, w jakich uczestniczyłem – uważa Piotr van der Coghen, naczelnik Jurajskiej Grupy GOPR. Akcja ratownicza pod gruzami sama z siebie jest niezwykle trudna, a w Chorzowie zadanie ratownikom utrudniała dodatkowo zima. – Przeszkadzał lód i śnieg. Ślisko, ciemno, trzeba było dwa razy ostrożniej mierzyć każdy krok – opowiada Smajdor. W dodatku mróz, zabójczy dla ofiar, dawał się we znaki również ratownikom, którzy przy użyciu łopat, nożyc do blachy i gołymi rękami przekopywali ruiny. – Na podłogę opadły ogromne połacie dachu. Ludzie nie byli przysypani gruzem, tylko uwięzieni w przestrzeni między podłogą a litą płytą – opowiada van der Coghen. Dźwigi i podnośniki hydrauliczne były bezużyteczne – mogłyby poranić zakleszczonych w stalowej konstrukcji ludzi. Strażacy musieli piłami elektrycznymi wycinać otwory w dachu.
Ratownicy mówią, że i przygnieceni ludzie, i oni sami i tak mieli szczęście w nieszczęściu. – Tutaj była tylko stal i cienka blacha. Poszukiwania sprowadzały się do nasłuchiwania; spod betonu nie słyszelibyśmy krzyczących ludzi – opowiada Smajdor. – Kierowaliśmy się dzwonkami telefonów – dodaje van der Coghen.
Kamery i psy
Ratownicy wykorzystali wszelkie możliwe narzędzia. Grupy poszukiwawczo-ratownicze były wyposażone w kamery termowizyjne i na podczerwień, wzierniki i geofony. Kiedy wyczerpano możliwości nowoczesnej techniki, do akcji wkroczyły psy. Do Katowic ściągnięto z Nowego Sącza i Łodzi 13 psów szkolonych do przeszukiwania miejsc katastrof budowlanych. Ratownicy musieli posłużyć się psami gruzowiskowymi, zwykli policyjni „tropiciele” nie zawsze potrafią wskazać uwięzionych. – Taki pies umie rozpoznać „żywą tkankę”.
To wyścig z czasem, ratownicy nie mogą sobie zawracać głowy każdym ciałem – tłumaczy van der Coghen. Psy przyucza się do pracy z żywymi ludźmi od szczeniaka. Nauka trwa dwa lata; pies gruzowiskowy przechodzi co roku egzamin. W Polsce psy poszukiwawcze szkoli się w Nowym Sączu, Gdańsku, Poznaniu, Łodzi i Warszawie. Kiedy w Katowicach do akcji miał już wkroczyć ciężki sprzęt, kierujący akcją nadbrygadier Janusz Skulich postanowił, że psy jeszcze raz przeszukają ruiny – w poszukiwaniu zwłok.
– Może zdarzyć się cud. Ale w pewnym momencie prawdopodobieństwo odnalezienia kogoś pod gruzami jest bliskie zeru – uznał Skulich. Około godz 15.30 do akcji weszły psy policyjne. Bilans ofiar się nie powiększył. – Po przeszukaniu natrafiono jedynie na ślady krwi – tłumaczył wicewojewoda Artur Warzocha.
Marek Markowski