Paweł Lisicki: nowy niemiecki imperializm
Zamiast sprzymierzyć się z państwami Europy Środkowej w walce przeciw napływowi przybyszów, Niemcy chcą zmusić je do zmiany stanowiska. Czyż nie jest to, ośmielę się powiedzieć, inna, nowa postać starego kulturowego imperializmu? - pyta Paweł Lisicki w felietonie dla WP Opinii.
30.08.2016 | aktual.: 31.08.2016 11:40
Wkrótce po warszawskim spotkaniu Angeli Merkel z szefami państw Grupy Wyszehradzkiej można było odnieść wrażenie, że w kwestii polityki imigracyjnej doszło do, mówiąc językiem dyplomatów, pewnego zbliżenia stanowisk. Beata Szydło mówiła, że kanclerz Niemiec zdaje sobie sprawę z tego, iż "kto próbuje rozegrać tę partię [politykę wobec uchodźców] z pominięciem Polski i Europy Środkowej, wie, że to się nie uda". Polska premier dodała, że Angela Merkel "nas słuchała", że była to "dobra rozmowa" i że "nie usłyszała >>nie<<" w odpowiedzi na polskie propozycje dotyczące rozwiązania problemu napływu przybyszów z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. Ten ostrożny wprawdzie, ale jednak optymizm, nie trwał długo. Właściwie tylko kilkanaście godzin, bo dokładnie tyle czasu minęło od wizyty w Warszawie do wywiadu, jakiego niemieckiej ARD udzieliła niemiecka kanclerz. Wtedy czar prysnął niczym bańka mydlana.
Słuchając słów niemieckiej polityk miałem dziwne poczucie. Czyżby w Warszawie przemawiała ona innym językiem? A może zawinił tłumacz i to, co polska premier wzięła za gotowość do dialogu, było faktycznie jego odrzuceniem? Nic bowiem nie wskazuje na to, żeby Angela Merkel przemyślała swoje stanowisko. Przeciwnie. Wystąpiła w roli nauczyciela, który wie lepiej i gotów jest bez oporów pouczać niesfornego ucznia.
Po pierwsze stwierdziła, że nie zamierza rezygnować z pomysłu relokacji imigrantów między różne kraje Unii. „Chodzi o to, by lepiej i bardziej sprawiedliwie rozdzielić uchodźców, którzy już znajdują się u nas”. Czyli, zdaniem niemieckiej kanclerz, państwa takie jak Polska postępują w sposób niesprawiedliwy, nie chcą być otwarte, nie chcą brać udziału we wspólnej, to jest dyktowanej przez Berlin, polityce i dlatego należy nad nimi dalej pracować.
Wprawdzie, jak łatwo oczekiwać, słowom tym towarzyszyła odpowiednia dawka retorycznych frazesów - "powinniśmy znaleźć wspólne rozwiązanie" - ale owo wspólne znaczyło w tym przypadku takie, jakie zaproponował Berlin. I chociaż niemiecka kanclerz nie odpowiedziała wprost na pytanie o ewentualne kary finansowe dla przeciwników przyjmowania uchodźców, to jej słowa można uznać za pogrożenie palcem: "każdy musi wnieść swój wkład w rozwiązanie tej sprawy". Najwyraźniej to, co Warszawa uważa za swój wkład - pomoc humanitarna poza granicami Polski - to za mało.
Nie mniej stanowczo zabrzmiała inna deklaracja Angeli Merkel: "Tym, czego nie można zaakceptować, jest stanowisko niektórych krajów, które mówią: z zasady nie chcemy mieć muzułmanów w naszym kraju, niezależnie od tego, czy jest to konieczne z powodów humanitarnych, czy też nie". A niby dlaczego nie można tego zaakceptować? Dlaczego poszczególne państwa Unii nie mają prawa decydować o tym, kogo i dlaczego będą przyjmować w swoje granice? Kto dał kanclerz Merkel prawo do tego, żeby narzucać Polsce, Węgrom czy Czechom politykę przyjmowania na masową skalę muzułmańskich imigrantów?
W zeszłym roku Niemcy przyjęły, za sprawą decyzji kanclerz Niemiec, około miliona imigrantów, w zdecydowanej większości muzułmanów. W tym roku szacuje się, że liczba ta może wynieść 300 tysięcy. Ten napływ jest tak szybki, że w ostatnich dniach politykę niemiecką skrytykował nawet wicekanclerz, szef SPD, Siegmar Gabriel. A mimo to Angela Merkel uważa, że ma prawo besztać innych i stawiać do kąta za to, że nie chcą przyjmować u siebie muzułmanów. A dlaczego mieliby chcieć?
Cały ten wywiad pokazuje, jak bardzo problem przyjmowania uchodźców jest sprawą ideologii. I jak bardzo Niemcom brakuje wyczucia i wrażliwości na postawę innych. Dla Polaków, Czechów czy Węgrów, narodów, które niedawno odzyskały niepodległość i które narażone były na niszczycielskie plany komunistów, tożsamość i tradycja narodowa są wciąż podstawowymi wartościami. Nie po to ich bronili, żeby teraz wyrzekać się ich i porzucać.
Niezależnie od tego, czy owa tożsamość oparta jest na żywej wierze chrześcijańskiej, jak w Polsce, czy też po prostu na przywiązaniu do pewnego chrześcijańskiego wzorca kulturowego, jak w Czechach, jest czymś, co większość obywateli Europy Środkowej chce chronić i zachować. W oczywisty sposób napływ setek tysięcy muzułmanów zmieniłby nie do poznania kulturowy obraz poszczególnych krajów.
Doświadczenie Niemiec jest inne. Tożsamość narodowa, tradycja chrześcijańska to słowa podejrzane, niejasne, dwuznaczne. Poczucie winy za zbrodnie Hitlera, przekonanie, że jednolitość narodowa to zagrożenie, sprawia, że Niemcom przyjmowanie muzułmańskich uchodźców przychodzi tak łatwo. Przeszłość to coś, co należy przezwyciężyć. Koniec zatem z państwem narodowym, z tradycją narodową.
Do tego dochodzi jeszcze dominacja lewicy w zachodnich mediach i lansowana przez nie wizja nowego, bezkonfliktowego społeczeństwa, w którym tradycja religijna i kulturowa nie odgrywają znaczenia. Dla zachodniej lewicy tym, co należy pokonać, są pozostałości chrześcijaństwa - muzułmańscy imigranci są narzędziem, przy pomocy którego można pozbyć się i unieważnić stare symbole. Im więcej meczetów zamiast kościołów, tym lepiej, choć to tylko, z punktu widzenia lewicy, krok przejściowy na drodze ku całkowitemu rozpadowi religii.
Ta ideologia jest tak silna, że dla jej realizacji Niemcy gotowe są zaryzykować osłabieniem swojej pozycji w Europie Środkowej! Wolą przyjmować setki tysięcy muzułmanów i zmuszać do tego innych, niż wysłuchać racji Polski czy Węgier. Niemieccy politycy nie zauważają jak łatwo, przyjmując takie stanowisko, stają się ofiarą szantażu ze strony Turcji. A co będzie, jeśli prezydent Erdogan nie zaspokoi się 3 czy 6 miliardami euro i zażąda, w zamian za zamknięcie granic przed imigrantami, 12 czy 20? Jaka jest granica wytrzymałości budżetów państw Unii?
Zamiast sprzymierzyć się z państwami Europy Środkowej w walce przeciw napływowi przybyszów, Niemcy chcą zmusić je do zmiany stanowiska. Czyż nie jest to, ośmielę się powiedzieć, inna, nowa postać starego kulturowego imperializmu?
Paweł Lisicki dla WP Opinii
Paweł Lisicki - redaktor naczelny tygodnika "Do Rzeczy". Dziennikarz, publicysta, pisarz. Były redaktor naczelny dziennika "Rzeczpospolita" oraz tygodnika "Uważam Rze".
Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.