PolitykaParadoks Bogusława Kowalskiego. Agent, któremu nie można udowodnić współpracy z SB?

Paradoks Bogusława Kowalskiego. Agent, któremu nie można udowodnić współpracy z SB?

Bogusław Kowalski był tylko dwa dni prezesem Polskich Kolei Państwowych. Ustąpił, gdy w internecie zaczęły krążyć informacje o jego związkach ze Służbą Bezpieczeństwa. Paradoks Kowalskiego polega na tym, że IPN jednocześnie ogłosił go kiedyś tajnym współpracownikiem SB i odmówił jego lustracji, uznając, że tej współpracy nie uda się udowodnić w sądzie.

Paradoks Bogusława Kowalskiego. Agent, któremu nie można udowodnić współpracy z SB?
Źródło zdjęć: © PAP | Andrzej Grygiel
Cezary Łazarewicz

17.12.2015 | aktual.: 17.12.2015 16:40

"Pragnę poinformować, że moje oświadczenie lustracyjne składałem wielokrotnie, jako poseł, wicemarszałek Sejmu i sekretarz stanu w Ministerstwie Transportu" - napisał odchodzący prezes PKP. Przypomniał też, że sam wystąpił do Instytutu Pamięci Narodowej, by zbadał prawdziwość jego oświadczenia lustracyjnego i że IPN nigdy tego nie zakwestionował.

Gra teczkami

Do wielkiej polityki Bogusława Kowalskiego w połowie lat 90. ściągnął szef sztabu wyborczego Lecha Wałęsy Jerzy Gwiżdż. Wypatrzył go na jakimś wyborczym wiecu i zaproponował stanowisko rzecznika sztabu Wałęsy. Kowalski był wtedy zatwardziałym narodowcem - naczelnym endeckiego tygodnika "Myśl Polska" i działaczem Stronnictwa Narodowo-Demokratycznego. Zwalczał Unię Europejską i pomysły wejścia Polski do NATO. - Był przystojny, bystry, budził zaufanie - tak go wspominał Gwiżdż.

Stronnictwo Narodowe, któremu szefował Kowalski, do końca lat 90. było partią marginalną, z niewielką liczbą członków, bez zaplecza. Ożywiło ją dopiero przekształcenie w 2001 r. w Ligę Polskich Rodzin. Dzięki temu Kowalski stał się, obok Romana Giertycha, jednym z najważniejszych polityków LPR. Przez wiele lat był wiceprezesem tej partii.

W 2005 r. po raz pierwszy trafił do Sejmu. Rok później opuścił klub LPR z grupą posłów i zaczął wspierać Prawo i Sprawiedliwość. Wtedy zaczęły się gry jego esbecką teczką. Roman Giertych poinformował kierownictwo PiS, że niedawny wiceprezes LPR to komunistyczny kapuś, notowany w IPN i trzeba się trzymać od niego z daleka. Nie przeszkadzało to LPR przez lata blisko z nim współpracować i nawet wysyłać, jako swojego reprezentanta, na rozmowy koalicyjne. Bo pogłoski o agenturalnej przeszłości Kowalskiego krążyły już od końca lat 90.

PiS nie nagłaśniał tego faktu, bo akurat próbował uciułać większość parlamentarną, a Kowalski był bardzo potrzebny - szefował dziesięcioosobowemu kołu Ruchu Ludowo-Narodowego. Zamiast lustrować posła Kowalskiego, Prawo i Sprawiedliwość wolało go kupić stanowiskiem, powierzając mu funkcję wiceministra transportu.

Wtedy zaczęły pojawiać się pierwsze przecieki w prasie. Sprawę upubliczniło "Życie Warszawy", powołując się na swoje źródła w IPN. Gazeta napisała wprost, że wiceminister był tajnym współpracownikiem SB o pseudonimie "Mieczysław". - To gra polityczna, którą prowadzą przeciwko mnie moi przeciwnicy - uspokajał Kowalski. I sprawa rozeszła się, na moment, po kościach.

Narodowa twarz PiS

Gazetowe spekulacje o związkach Kowalskiego z SB nie przeszkodziły PiS, by zaoferować mu wysokie miejsce na swoich listach wyborczych w 2007 r. Dla Jarosława Kaczyńskiego ważniejsze od lustracji było wówczas marginalizowanie LPR. Ta kalkulacja zakładała odbieranie głosów Lidze, a Kowalski, jako jeden z liderów byłego LPR i narodowa twarz PiS, świetnie się do tego nadawał.

Niestety, po wyborach parlamentarnych, IPN opublikował katalogi parlamentarzystów, którzy współpracowali ze Służbą Bezpieczeństwa. Bogusław Kowalski był jedynym posłem PiS, który znalazł się na tej liście. To był bolesny cios dla partii, tropiącej od lat agentów, ale w szeregach konkurencji. Prezydium klubu zobowiązało wtedy Ryszarda Terleckiego, obecnego wiceprezesa partii, by zbadał dogłębnie dokumenty i wydał opinię. - Sprawa jest dość oczywista - mówił wówczas poseł Terlecki. Jego zdaniem dokumenty, świadczące o agenturalnej przeszłości Kowalskiego, są w pełni wiarygodne i nie budzą żadnych wątpliwości. Swoje stanowisko przekazał szefowi klubu parlamentarnego Przemysławowi Gosiewskiemu, który miał podjąć ostateczną decyzję o usunięciu Kowalskiego z klubu PiS. Z partii wyrzucić go nie można było, bo do niej nie należał.

Jak na ugrupowanie, które miało wypisaną na sztandarach walkę z esbecką agenturą, PiS w tym wypadku zachował się bardzo wstrzemięźliwie. Ta łagodność mogła wynikać z faktu, że poseł Kowalski był liderem frakcji narodowo-katolickiej, miał bardzo dobre relacje z Radiem Maryja i Ojcem Dyrektorem, a PiS nie chciał tego zepsuć. Poproszono go wtedy, by sam wystąpił do IPN z wnioskiem o samolustrację.

TW "Mieczysław"

Z dokumentów SB znajdujących się w IPN wynika, że Kowalski został pozyskany 26 stycznia 1987 r. do sprawy o kryptonimie "Marszałek". Chodzi o rozpracowanie środowiska Niezależnego Zrzeszenia Studentów na Uniwersytecie Warszawskim. Był on wtedy studentem Instytutu Historii UW, gdzie młodzi opozycjoniści byli najaktywniejsi. Z dokumentów wynika, że podstawą pozyskania nowego agenta była jego współodpowiedzialność obywatelska. Jego oficer prowadzący, porucznik Trzeciak, spotykał się ze swoim źródłem co kilka dni w warszawskich restauracjach. Bardzo szczegółowo raportował o tym swoim przełożonym, podając nawet ówczesne restauracyjne ceny.

Stąd wiemy, że ulubionym ciastkiem niedawnego prezesa PKP była kremowa wuzetka, a napojem cytroneta za 50 zł. Wiemy, że 7 maja 1987 roku Kowalski zjadł schabowego z frytkami i bukietem surówek za 588 zł, a 3 czerwca - omlet za 211 zł. Wiemy też, że spotykał się ze swoim oficerem 53 razy w różnych warszawskich restauracjach, ale najczęściej w "Ambasadorze" - naprzeciwko Sejmu, gdzie 20 lat później TW "Mieczysław" będzie posłem. Tego wszystkiego można dowiedzieć się z zachowanych do dziś raportów kasowych funduszu operacyjnego SB.

Można tam też przeczytać, że SB płaciło systematycznie TW "Mieczysławowi" za dostarczane informacje. W 1987 r. dostał z tego tytułu 46 tys. zł. To mniej więcej tyle, ile zarabiał wówczas miesięcznie robotnik w fabryce FSO na Żeraniu.

Zgodnie z regulaminem SB każde pokwitowanie odbioru gotówki powinno być przez agenta SB ręcznie podpisane i dołączone do teczki. Niestety, teczka "Mieczysława", gdzie na pewno te pokwitowania były, została zniszczona w styczniu 1989 r. Zdaniem SB, nie przedstawiała większej wartości operacyjnej. Rok później Kowalski został wykreślony z dziennika rejestracyjnego SB. - Wcale nie kwestionuję, że te dokumenty istnieją, ale nie mam z tą sprawą nic wspólnego. Ktoś wykorzystał moją osobę - tak tłumaczył swoje uwikłanie przez ostatnie lata. Twierdził, że nie zna porucznika Trzeciaka, nie brał od niego pieniędzy i nigdy nie donosił.

W 2008 r. sprawa Kowalskiego trafiła do oddziałowego Biura Lustracyjnego w Warszawie, które weryfikuje prawdziwość oświadczeń poselskich. "W oparciu o wyniki kwerendy archiwalnej w zasobie IPN prokurator w dniu 8.09.2008 r. pozostawił sprawę bez dalszego biegu, wobec uznania, że materiał dowodowy nie jest wystarczający do wystąpienia z wnioskiem do sądu o wszczęcie postępowania lustracyjnego" - informuje rzecznik IPN Agnieszka Sopińska-Jaremczak.

Dlaczego tak się stało? Bo, zgodnie z orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego, do uznania kogoś za współpracownika SB nie wystarczy sama jego rejestracja. Potrzebny jest dowód, że do takiej współpracy faktycznie doszło. W sprawie Kowalskiego dowodów nie ma. Są przypuszczenia, że skoro jadł i pił na koszt SB, i dostawał od nich pieniądze, to zapewne im pomagał. Nie zachowało się jednak ani zobowiązanie do współpracy, ani jego raporty, za które płaciła SB, ani pokwitowania odbioru pieniędzy. Bez tego żaden sąd nie uznałby go za świadomego współpracownika tajnych służb PRL.

Wyjście z cienia

Po 2008 r. Bogusław Kowalski starał się nie rzucać w oczy. PiS nie wyrzucił go z klubu, ale też nie eksponował. W 2011 r. Kowalski przyłączył swoją niewielką partię - Ruch Ludowo-Narodowy do PiS i wystartował w wyborach do Sejmu, ale bez powodzenia. Od tego czasu trzyma się z dala od polityki. Trafił do biznesu. Został dyrektorem w Zespole Ekspertów Gospodarczych TOR, zajmującym się kolejnictwem. Z cienia w ubiegłym tygodniu wyciągnął go dopiero minister infrastruktury Andrzej Adamczyk, powierzając stanowisko prezesa PKP. Wtedy znów dopadła go przeszłość.

Marcin Meller, dawny działacz Niezależnego Zrzeszenia Studentów, nowemu prezesowi PKP poświęca notkę na swoim facebookowym profilu: "Tak się składa, że kiedy w 1988 r. aresztowano mnie po raz pierwszy za działalność w podziemnym NZS-ie, jednym z czterech konfidentów, których Służba Bezpieczeństwa skierowała do rozpracowywania mnie był tajny współpracownik 'Mieczysław', czyli rzeczony Bogusław Kowalski".

- Dla mnie też było zaskakujące to, że wystawili go na tak eksponowane stanowisko - mówi historyk i były polityk Porozumienia Centrum Andrzej Anusz, który od wielu lat bada archiwa IPN. Anusz jest autorem książki "Wokół Marszałka", w której kilka lat temu opublikował kompromitujące Kowalskiego archiwalne dokumenty SB. Dziś twierdzi, że o niejasnej przeszłości prezesa PKP wiedziało wiele osób z kierownictwa PiS, a na pewno koordynator służb specjalnych - Mariusz Kamiński, którego Kowalski rozpracowywał w latach 80. ubiegłego wieku. - Być może, by go ochronić, powołali Kowalskiego na stanowisko, które nie podlega lustracji - mówi Anusz.

"Banan" i "Mieczysław"

Prezesem PKP Kowalski był tylko dwa dni. "Wpisanie do rejestrów komunistycznej Służby Bezpieczeństwa nie oznacza współpracy z tą służbą" - napisał w oświadczeniu Kowalski, zapowiadając, że wobec wszystkich, którzy naruszają jego dobre imię i pomawiają o współpracę wyciągnie konsekwencje prawne.

Tylko że już nie same rejestry dowodzą jego współpracy z SB. Historyk Andrzej Anusz twierdzi, że w ciągu ostatnich lat pojawiły się nowe dowody, które stawiają w trudnej sytuacji byłego prezesa PKP. Anusz uważa, że gdyby dziś doszło do jego lustracji, to oprócz samych rejestrów, obciążyłyby go dokumenty z teczki Marcina Mellera. Wynika z nich, że TW "Mieczysław" otrzymywał od SB zadania do wykonania - jest to wystarczająca przesłanka, by uznać go za tajnego i świadomego współpracownika służb PRL.

Teczka Mellera nosi kryptonim "Banan". Zachowało się w niej kilkadziesiąt stron archiwalnych dokumentów SB. Są to głównie raporty esbeków, śledzących 20-letniego wówczas studenta Uniwersytetu Warszawskiego. Notują tam, gdzie, z kim się spotykał i co robił. Do teczki dołączony jest spis agentów, którzy mieli Mellera rozpracowywać, a wśród nich - TW "Mieczysław", czyli Bogusław Kowalski.

- Nie znałem go wtedy, ale wiedziałem, że trzyma z towarzystwem moczarowsko-endeckim - opowiada Meller. - Że to on na mnie donosił, dowiedziałem się ze swojej teczki. Byłem tym nawet zbudowany. Widać nie mogli znaleźć nikogo bliżej mnie, więc posłużyli się takim typkiem.

Cezary Łazarewicz

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (178)