Parada miłości
Barack Obama przyleciał do Europy zaprezentować się jako przyszły prezydent USA? Zrobił piorunujące wrażenie, zapomniał jednak, że to nie tu odbędą się wybory.
04.08.2008 | aktual.: 04.08.2008 12:14
Zza oceanu przyszło nowe. Z samolotu, na którego burtach bije w oczy napis „Zmiana, w którą możemy uwierzyć”, wyszedł polityk, jakiego Europa od dawna nie widziała. Od Busha różni się nie tylko kolorem skóry, elokwencją i przynależnością partyjną, ale przede wszystkim umiejętnością porywania tłumów. W Berlinie, gdzie wystąpił w parku Tiergarten, porwał 200 tysięcy i zaraz potem został ogłoszony „czarnym Kennedym” – na pamiątkę człowieka, który 45 lat temu, mając za plecami Bramę Brandenburską, wyznał berlińczykom, że jest jednym z nich.
Idol w Berlinie
Robbie Williams, Michael Jackson, The Rolling Stones czy... Herbert Grönemeyer (niemiecki piosenkarz) – to osoby, z którymi najczęściej kojarzyła się berlińczykom wizyta Baracka Obamy. W Niemczech to najbardziej znane gwiazdy estrady. Demokratyczny kandydat na prezydenta USA stał się tam jedną z nich. Bulwarówka „Die Tageszeitung”, która porównała kiedyś braci Kaczyńskich do bulw ziemniaczanych, pokazała Obamę w stroju Supermana. Tłumy pod kolumną Zwycięstwa nie słuchały, co ów Superman miał im do powiedzenia. Dotarło do nich tyle, ile miało dotrzeć: że Ameryka nie poradzi sobie z problemami świata bez pomocy Niemiec; że wojna w Afganistanie wymaga większego zaangażowania. Tłum szalał, ale dziennikarze byli przerażeni. „Obama będzie nas jeszcze drogo kosztował” – napisał „Süddeutsche Zeitung”, przewidując, że jeśli zostanie prezydentem, zacznie wymagać od Europy jeszcze więcej poświęceń w walce z terroryzmem. „Die Welt” natomiast nie krył rozczarowania, wypominając Obamie, że nie wspomniał nawet o tym, iż
wiele poprzednich prób zmienienia świata skończyło się tragicznie.
Poliglota w Paryżu
O ile w Berlinie Obama pokazał się najpierw jako sprawny impresario, a potem jako zwyczajny obywatel w dresie i podkoszulku zaliczający poranny trening na siłowni, o tyle we Francji wylądował już jako poważny polityk – i spędził tam tylko kilka godzin. W Paryżu nie było pompy, bo entuzjastyczne przyjęcie mogłoby mu zaszkodzić w kraju. Dlatego Obama spotkał się z prezydentem Nicolasem Sarkozym w zaciszu Pałacu Elizejskiego. O czym rozmawiali, nie wiadomo, ale podczas wspólnej konferencji prasowej gość, który zaczął od „Bonjour”, zajmował się głównie przekonywaniem, iż wizerunek Francji za oceanem nie jest wcale taki zły. Najpierw dał do zrozumienia, że karykaturalny obraz francuskiego społeczeństwa w USA wypadałoby wreszcie zmienić, a potem skrytykował rodzimych polityków, którzy „zarzucają Europejczykom, że nie chcą sobie brudzić rąk udziałem w globalnych konfliktach”. Jedno i drugie brzmiało dwuznacznie.
Urlopowicz w Londynie
Wizyta w Wielkiej Brytanii była równie ekspresowa jak w Paryżu, ale na pewno znacznie bardziej pouczająca. Brytyjczycy nie byli specjalnie zainteresowani programem Obamy; o wiele bardziej chcieli usłyszeć jego diagnozę w sprawie pasma klęsk rządzącej na Wyspach Partii Pracy. No i usłyszeli. „Gdy zaczynasz rządzić, twoja popularność spada” – powiedział amerykański senator. Potem spotkał się z liderem Partii Konserwatywnej Davidem Cameronem i zdaniem obserwatorów była to rozmowa przyszłego prezydenta z przyszłym premierem. O czym rozmawiali? „Jadę w sierpniu na urlop” – wyznał Cameronowi Obama, nie wiedząc, że w pobliżu jest włączony mikrofon. „Jasne, przyda ci się odpoczynek. Wybierz się na plażę” – doradził mu roztropnie Cameron i usłyszał w odpowiedzi: „No przecież nie można dać się zwariować”.
Europejczycy nie mają wątpliwości, że następnym prezydentem USA powinien być Obama. Jednak to Amerykanie zdecydują. A z sondaży wynika, że podczas gdy ciemnoskóry senator robił furorę na Starym Kontynencie, jego rywal John McCain pracowicie zmniejszał do niego straty.
Rafał Kostrzyński