Pani Einstein. Genialna fizyczka, której wkład w naukę został zapomniany
"Siedzący po mojej prawej stronie młody mężczyzna o wielkiej brązowej czuprynie wpatrywał się we mnie. Nie było to w moim stylu, ale odwzajemniłam jego spojrzenie". Jesień 1896 roku. Mileva ma dwadzieścia jeden lat i jako jedna z pierwszych kobiet rozpoczyna studia fizyczne na uniwersytecie w Zurychu. Uważa, że jej kalectwo przekreśla szanse na miłość. Postanawia w pełni poświęcić się nauce. Jest nieprzeciętnie inteligenta, ambitna i zamierza wiele osiągnąć. Studiujący z nią Albert zakochuje się w jej niezwykłym umyśle i niedoskonałym ciele. W ich małżeństwie jest miejsce nie tylko na miłość, ale też na wspólną pasję.
_Publikujemy fragmenty książki Marie Benedict "Pani Einstein", [tłumaczenie Natalia Mętrak-Ruda]. Jest to wciągająca i poruszająca historia żony Einsteina, genialnej fizyczki, której wkład w naukę został zapomniany. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Znak Horyzont. _
Wygładziłam zmarszczki na mojej świeżo wyprasowanej białej bluzce, poprawiłam kokardę wokół szyi i wcisnęłam niesforny kosmyk w ciasno upięty kok. Wilgoć mglistych ulic Zurychu prowadzących na kampus Szwajcarskiej Politechniki Federalnej nie sprzyjała mojej elegancji. Frustrował mnie upór moich ciężkich, ciemnych włosów, które za nic nie chciały się utrzymać w jednym miejscu. Pragnęłam, by wszystko tego dnia było idealne.
Prostując ramiona, by wyglądać na choć odrobinę wyższą, położyłam dłoń na ciężkiej, mosiężnej gałce drzwi sali lekcyjnej. Zdobiona meandrem wytartym od dotknięć pokoleń studentów, sprawiała, że moja drobna, niemal dziecięca dłoń wydawała się jeszcze mniejsza. Znieruchomiałam. "Obróć ją i otwórz drzwi - powiedziałam do siebie. - Uda ci się. Nie pierwszy raz mijasz ten próg. Przekraczałaś tę pozornie nieprzekraczalną granicę między mężczyznami a kobietami w wielu salach. Zawsze dawałaś sobie radę".
Mimo to wahałam się. Dobrze wiedziałam, że choć pierwszy krok jest najtrudniejszy, drugi wcale nie jest znacznie łatwiejszy. W tamtej chwili, krótkiej jak oddech, niemal słyszałam w myślach głos ojca. "Bądź dzielna - wyszeptałby Papa w naszym tak rzadko używanym serbskim języku. - Jesteś mudra glava. Mądrą kobietą. W naszych żyłach płynie krew bandytów, naszych słowiańskich, zbójnickich przodków, którzy używali wszelkich środków, by brać, co do nich należało. Idź po to, co należy do ciebie, Mitzo. Idź".
Nie mogłam go rozczarować. Obróciłam gałkę i otworzyłam szeroko drzwi. Sześć par oczu uniosło się ku mnie: pięciu studentów w ciemnych garniturach i profesora w czarnej todze.
Na ich bladych twarzach malował się szok i jakby cień pogardy. Nic - nawet plotki - nie przygotowało ich na widok kobiety. Wyglądali głupio, wytrzeszczając oczy i otwierając usta, ale wiedziałam, że nie powinnam się śmiać. Chciałam nie zwracać uwagi na ich miny, zignorować te nalane twarze moich kolegów, którzy zapuszczali obficie nawoskowane wąsy, zdeterminowani, by wyglądać na starszych niż ich osiemnaście lat.
Na politechnikę zaprowadziła mnie determinacja, by nauczyć się fizyki i matematyki, a nie potrzeba przyjaźni czy zaspokajania czyichś oczekiwań. Przypomniałam sobie o tym, zmuszając się do spojrzenia w twarz mojego nauczyciela. Profesor Heinrich Martin Weber i ja popatrzyliśmy sobie prosto w oczy.
Wygląd szacownego profesora - długi nos, gęste brwi, wypielęgnowana broda - pasował do jego reputacji. Czekałam, aż się odezwie. Jakiekolwiek inne moje zachowanie zostałoby uznane za impertynencję. Nie mogłam sobie na coś takiego pozwolić, skoro już sama moja obecność była źle postrzegana. Kroczyłam po cienkiej linii pomiędzy własnym uporem i konformizmem, którego wciąż ode mnie wymagano.
- Nazywa się pani? – spytał, jakby się mnie nie spodziewał, jakby nigdy o mnie nie słyszał.
- Mileva Marić, panie profesorze.
Modliłam się, żeby nie drżał mi głos.
Weber bardzo powoli spojrzał na listę studentów. Oczywiście dobrze wiedział, kim jestem. Jako że kierował wydziałem fizyki i matematyki, a przede mną studiowały tu tylko cztery kobiety, musiałam zwrócić się do niego z prośbą o przyjęcie. Wreszcie przyjęto mnie na pierwszy rok czteroletniego programu zwanego sekcją szóstą. Osobiście zgodził się na moją obecność! Sprawdzanie listy studentów było posunięciem dobitnym i wykalkulowanym, bo w ten sposób przekazywał grupie swoją opinię o mnie. Teraz mogli podążyć za jego przykładem.
- Panna Marić z Serbii czy któregoś z tych austro-węgierskich krajów? - spytał, nie unosząc głowy, jakby mogła stać przed nim inna panna Marić, pochodząca z godniejszego miejsca.
Zadając to pytanie, Weber jasno wyraził swoje zdanie o ludziach ze słowiańskich krajów Europy Wschodniej: oto my, ciemni obcokrajowcy, liczymy się mniej niż lud germański z nieustępliwie neutralnej Szwajcarii. Było to kolejne uprzedzenie, które musiałam odeprzeć, by odnieść sukces. Jakby bycie jedyną kobietą w sekcji szóstej – i piątą spośród tych, które kiedykolwiek zostały przyjęte na wydział fizyki i matematyki – nie wystarczało.
- Tak, panie profesorze.
- Proszę usiąść - powiedział wreszcie, wskazując wolne krzesło. Na szczęście znajdowało się ono najdalej od niego. - Już zaczęliśmy.
Ale jak to? Zajęcia miały się rozpocząć dopiero za piętnaście minut. Czyżby moi koledzy wiedzieli coś, czego ja nie wiedziałam? Chciałam zapytać, ale nie zrobiłam tego, dyskusja tylko by mi zaszkodziła. To zresztą nie miało znaczenia, pomyślałam, że jutro przyjdę po prostu piętnaście minut wcześniej. I jeszcze wcześniej i wcześniej każdego ranka, jeśli zajdzie taka potrzeba. Nie zamierzałam uronić ani słowa z wykładów Webera. Mylił się, jeśli sądził, że wcześniejsza pora mnie odstraszy. Byłam córką swojego ojca.
Skinęłam głową, spojrzałam na długą drogę prowadzącą od drzwi do mojego krzesła i z przyzwyczajenia określiłam liczbę kroków przez salę.
Jak najłatwiej pokonać ten dystans? Przy pierwszym kroku próbowałam iść możliwie prosto i ukrywać, że kuleję, ale i tak głośno pociągnęłam chorą stopą po ziemi. Postanowiłam więc nie ukrywać kalectwa, tylko pokazać wszystkim kolegom deformację, która towarzyszyła mi od urodzenia.
Stuk i szur. Stuk i szur. Osiemnaście razy, nim dotarłam do swojego krzesła. "Oto i jestem, panowie - miałam ochotę powiedzieć, szurając stopą po ziemi. - Popatrzcie sobie raz i dajcie mi spokój".
Dysząc z wysiłku, zdałam sobie sprawę, że w sali zapadła absolutna cisza. Czekali, aż usiądę, i zakłopotani moim kalectwem, moją płcią, albo jednym i drugim, odwracali wzrok. Wszyscy prócz jednego.
Siedzący po mojej prawej stronie młody mężczyzna o wielkiej brązowej czuprynie wpatrywał się we mnie. Nie było to w moim stylu, ale odwzajemniłam jego spojrzenie. Nawet gdy patrzyłam mu prosto w oczy, czekając, aż ze mnie zadrwi, nie ustąpił. Przeciwnie: jego oczy zmarszczyły się w kącikach, gdy rozciągnął w uśmiechu ukryte w cieniu wąsów wargi. Było w tym uśmiechu zakłopotanie, nawet podziw.
Za kogo on się miał? Co oznaczało to spojrzenie?
Siadając, nie miałam czasu się nad tym zastanawiać. Sięgnęłam do torby i wyjęłam z niej papier, atrament oraz pióro, przygotowując się do wykładu Webera. Nie zamierzałam pozwolić, by śmiałe, niefrasobliwe spojrzenie uprzywilejowanego kolegi mnie zirytowało. Popatrzyłam prosto przed siebie na wykładowcę, wciąż czując na sobie spojrzenie chłopaka, ale udawałam obojętność.
Weber nie był równie zdeterminowany. Ani tak skory do wybaczenia. Wpatrując się w młodego człowieka, profesor odkaszlnął, a kiedy chłopak wciąż nie zwrócił wzroku ku niemu, powiedział:
- Żądam uwagi wszystkich zebranych. To pana pierwsze i ostatnie ostrzeżenie, panie Einstein.
Kilkanaście lat później świat zachwyca się odkryciami Einsteina. Nikt nie pyta jak ich dokonał, nikt nie wspomina o Milevie. W końcu Albert znajduje sobie kochankę - swoją kuzynkę Elzę, dla której zostawia żonę
Książka "Pani Einstein" autorstwa Marie Benedict ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Znak Horyzont.