Balansował na krawędzi, gdy odkrywał źródła Amazonki. Samotnie pokonał Atlantyk w łodzi ratunkowej. Przemierzał Saharę i pracował w afrykańskich kopalniach złota i diamentów. Wie, jak mało kto, co to znaczy czuć zwierzęcy strach. W rozmowie z Wirtualną Polską Jacek Pałkiewicz, jeden z najsłynniejszych polskich podróżników, przyznaje, że znów go odczuwa. Strach ma twarz COVID-19.
Michał Wróblewski: Podróżuje pan po świecie 50 lat. Pół wieku fascynującej wędrówki. Wydawało się, że nic pana nie zatrzyma. A jednak.
Jacek Pałkiewicz: Do marca 2020 roku podróżowanie było moim życiem. A potem wszystko się zatrzymało. Nie było samolotów, kontroli paszportowych, celnych, jet lagu, dzieci krzyczących w samolocie kilka rzędów ode mnie, nie było hoteli, odliczania stref czasowych i niedosłyszanego dzwonka budzika.
Niekończąca się podróż została zastąpiona ciszą. Moje okno stało się dla mnie ekranem na świat. Od prawie dwóch lat nie podejmuję dalekich wypadów, ograniczam się do przemieszczania się w Europie, głównie na trasie Włochy-Polska-Włochy.
Wśród nowych, obowiązkowych akcesoriów, które noszę ze sobą, znalazły się maseczki, rękawiczki i środki dezynfekcyjne.
W swojej książce "palkiewicz.com", podsumowującej pana podróż przez życie, pisze pan, że po wybuchu pandemii Europa okazała swoją "niewiarygodną słabość". W czym Europa zawiodła?
Nasz poczciwy Stary Kontynent już dużo wcześniej zaczął się kruszyć z powodu polityki imigracyjnej, kryzysu gospodarczego i odradzających się nacjonalizmów. Wielokulturowość zbudowana na tle zapaści demograficznej, masowa dechrystianizacja i odrzucanie własnej kultury prowadzą do fragmentacji.
Wypływają egoizmy narodowe, postępuje proces dezintegracji, wiele krajów zaczyna postrzegać swoje bezpieczeństwo przez pryzmat silnej tożsamości i odgraniczania się od świata zewnętrznego.
W efekcie otwartość, integracja, globalizacja i współzależność, wartości, którym hołdowała Unia, przestają mieć znaczenie, a czasami wręcz wywołują konflikty. To wszystko wskazuje na to, jak rozchwiana Europa zmierza ku stacji końcowej.
Dwa lata temu wszystkie te słabości i problemy jeszcze się pogłębiły w obliczu terroryzującego planetę COVID-19.
Pierwsza fala pandemii najbardziej doświadczyła Włochy. Pan jest z tym krajem nierozerwalnie związany. Co pan myślał te półtora roku temu, jak pan wtedy żył?
Włochy jako pierwsze na całym kontynencie przyjęły ciężkie uderzenie wirusa. Dopiero od nich inni nauczyli się, że reagować trzeba bardzo zdecydowanie. Lawinowy wzrost zachorowań rozpoczął się 21 lutego. Dwa tygodnie później, kiedy w Polsce odnotowano pierwszy przypadek, tam chorych było już ponad 3 tys.
24 marca umierała co 10. osoba, która zachorowała na COVID-19. Wtedy zdecydowaliśmy się z żoną przenieść do Polski. Dziś natomiast zagrożenie w Europie jest mniej więcej na tym samym poziomie.
Widział pan i doświadczył mnóstwa rzeczy. Czy zatem nadejście pandemii zrobiło na panu wrażenie?
Po historycznie długotrwałym okresie bezpieczeństwa i dobrobytu człowiek uwierzył, że jest niezwyciężony. Ale okazało się, że tak wcale nie jest. COVID-19 wtrącił wszystkich, zatem i mnie, w prowizoryczność i niepewność jutra, zostawiając głęboki ślad w naszym życiu. Z całą brutalnością odsłonił rozmiar kruchości i pokazał, że wszyscy jesteśmy dla niego jednakowi, wszyscy tak samo bezbronni.
Tsunami niosące zakażenie wznieciło i frustrację, i strach o zdrowie, o miejsce pracy, o przyszłość. Przyznaję, że boję się i nie będę tego ukrywał. Strach przed nieuchwytnym zagrożeniem wybił mnie z równowagi i zmienił widzenie świata. Za każdym razem, wychodząc z domu, rzucam wyzwanie przeznaczeniu, bo COVID-19 to istne pole minowe z niewidzialną, śmiercionośną pułapką, gotową wybuchnąć przy pierwszym fałszywym kroku.
A jeśli pan zapyta, czy się szczepiłem, to powiem, że byłem jednym z pierwszych, którzy to zrobili trzy razy.
To inaczej niż bardzo duża część Polaków. Połowa z nas nie chce się szczepić, a nasz rząd… No właśnie, jak sobie radzi?
Komunikaty "wojenne" wysyłane przez rząd zapewniają, że sytuacja jest pod kontrolą. Jednak liczba śmiertelnych przypadków stawia nas w mało chwalebnej statystyce, czyli wśród krajów, w których umiera najwięcej ludzi.
Z punktu widzenia podróżnika - jak pandemia wpłynęła na nasze relacje? Na relacje ludzi na świecie?
COVID-19 skłonił nas do wyhamowania, wymusił przerwę na refleksję. Dał szansę przewartościowania wielu podstawowych wartości i priorytetów, wyjścia poza logikę skupioną wyłącznie na własnym ego, pozbierania myśli o sensie życia, o istocie Boga i umocnieniu więzi rodzinnych, oraz skłonienia do refleksji nad przemijalnością czy o miejscu człowieka w świecie.
Narzucając nam wyhamowanie, okoliczności ofiarują możliwość naprawienia relacji ze środowiskiem naturalnym i ograniczenia nieustannej pogoni za konsumpcyjnym rajem. Powiedzmy sobie wprost: hiperrozwinięty gospodarczo i wysoce zglobalizowany ród ludzki doszedł do ściany i ściągnął na siebie zemstę Natury, która - rzucając koło ratunkowe - wniosła przerwę na refleksję. Nagle okazało się, że wcale nie jesteśmy tacy wszechwładni, jak się nam wydawało.
Nasze zdobycze cywilizacyjne i złudne władanie przyrodą oraz życiem miały kruche fundamenty i urwały się w jednej chwili. Przyszła głęboka autorefleksja, że warto by było wykreować świat działający w oparciu o większą równowagę. Niestety, Homo sapiens postcovidowy, nie skorzystał z tej okazji.
***
Pan się czegoś kiedykolwiek bał?
Podróżując po bezdrożach bez drogowskazów, mierząc się z nieznanym, wiele razy balansowałem na krawędzi. Zatem oszukałbym pana i siebie też, gdybym stwierdził, że nie znam odbierającego mowę zwierzęcego strachu.
To naturalny sygnał alarmowy, hamulec wyznaczający granice ryzyka. Krótko mówiąc, przejaw działania instynktu samozachowawczego. Być może nie raz nie wróciłbym do domu, gdybym w porę nie rozpoznał ukrytego niebezpieczeństwa i zrobił jeden krok za dużo.
W mojej profesji nieraz zdarzało się igrać z losem, bo trzeba było dokonać wyboru: cofnąć się w obliczu ryzyka i potem tego żałować, czy też zrobić jeszcze jeden krok naprzód, narażając się automatycznie na większe zagrożenie. Z reguły wybierałem to drugie.
Co bardziej uzależnia - podróżowanie czy pisanie? Czy w pańskim przypadku jedno bez drugiego nie istnieje?
W moim przypadku trudno jest rozdzielić pasję peregrynacji od pisania, bo one nieprzerwanie były ze sobą powiązane. Zachłanny świata, zawsze opisywałem autentyczne wydarzenia, nie potrafiłbym przelać na papier tego, czego osobiście nie doświadczyłem.
Zaczynał pan we włoskich mediach. Był pan - wtedy bardzo młodym - dziennikarzem największych włoskich gazet. Wraca pan myślami do tamtych czasów?
W zadumę wprawiło mnie "odkrycie", że to już pół wieku obracam się w świecie podróży i niepodzielnie związanym z nim rzemiosłem dziennikarskim.
Zaczynałem od ręcznego pisania. Wtedy wystarczyło mieć notes i długopis, potem przeszedłem na starą, masywną Olivetti. Nieco później dużą wygodę stanowiła maszyna do pisania z taśmą magnetyczną, bo dawała możliwość dokonywania korekty tekstu czy dowolnego łączenia jego fragmentów, a ta ustąpiła z kolei miejsca komputerowi.
Po skończeniu szkoły dziennikarskiej w Mediolanie trafiłem do kultowej gazety "Corriere della Sera", dokładnie do dodatku ilustrowanego "Sette", którego atutem był ekskluzywny reportaż fotograficzny. Traktowałem to jako życiowy sukces. Byłem spełniony, bo w czasach kiedy we Włoszech pisało się w formie "my" - coś na wzór "majestatis", groteskowej liczby mnogiej papieskiej bulli - mogłem wyrażać się w pierwszej osobie, na co mogli pozwolić sobie tylko dziennikarze z dużym nazwiskiem.
Osobisty opis przeżyć, chłodu, głodu jest bardziej żywy i sugestywny, co zapewnia klimat autentyczności.
Jak zmieniło się dziennikarstwo od tamtej pory?
Lata 80. i 90. należały do jego złotej epoki. We Włoszech wychodziło 80 dzienników o zasięgu krajowym i regionalnym, 6 milionów gazet każdego dnia. Czasy się zmieniają. W dziennikarstwie wszystko wydawało się magicznie krystaliczne, dopóki nie stanęliśmy przed epokowymi zmianami.
W szkole dziennikarstwa, profesor mówił o recepcie na popularność gazety. Chodziło o "4xS": soldi, sesso, salute i sangue, czyli pieniądze, seks, zdrowie i krew. Ale do powyższego zestawu, dzisiaj trzeba dodać jeszcze jedno "S" - schifo, rynsztok.
30 lat temu zauroczeni rewolucją cyfrową i zrodzoną z niej erą Internetu z witrynami informacyjnymi, sieciami społecznościowymi i newsletterami, weszliśmy w całkowicie nowy etap dziejowy żurnalistyki. W lawinie fałszywych informacji i plotek, w sztuczny sposób napędzających poczytność, niezwykle trudno jest rozpoznać prawdę, odróżnić fakt od opinii.
Dziś dziennikarzy nie byłoby stać na podróże po świecie. Nie ma też chyba "dziennikarstwa podróżniczego".
Umarł w mediach europejskich reportaż, a zatem i reporterska podróż. Redakcje kupują za grosze zdjęcia w agencjach, a tekst pisze dziennikarz, który nie wytknął nosa poza swój dom.
Często obieżyświat cieszy się, że może nieraz wydrukować jakąś swoją relację ze świata, nawet jeśli nie otrzymuje za to honorarium. Takich, nie do pozazdroszczenia, dożyliśmy czasów.
Jest pan autorytetem dla wielu ludzi. A czy pan ma swoich idoli?
Mieszkający we Francji algierski pisarz Yasmina Khadra pisał, że "żaden naród nie może przetrwać bez mitów, a żaden młody człowiek nie może dorastać bez idoli". Każdy z nas, będąc nastolatkiem, miał swojego idola, osobę z charyzmą, która w jakiś sposób imponowała i miała wpływ na jego egzystencję.
Takich wzorów do naśladowania, przewodników wskazujących drogę życiową u mnie też swego czasu było kilka. Jako uczeń szkoły podstawowej emocjonowałem się wyprawą Kon-Tiki i sylwetką norweskiego antropologa i odkrywcy Thora Heyerdahla. Imponowali mi Thomas Edward Lawrence, brytyjski podróżnik i agent wywiadu oraz wybitny pisarz i pionier lotnictwa Antoine de Saint-Exupéry.
Z czasem moje bożyszcza zniknęły z horyzontu i ja sam stałem się dla niektórych drogowskazem i autorytetem. Np. szkoła podstawowa w Mostach, koło Lęborka przyjęła moje imię, z czego jestem dumny.
Dzisiaj brak jest wyrazistych drogowskazów i autorytetów moralnych, jednoznacznych granic między czarnym a białym. Kolorowa prasa, telewizja, a już szczególnie internet kreują, zmieniające się dynamicznie, zastępy idoli i celebrytów, głównie ze świata show-biznesu i sportu, które nie zawsze są dobrym przykładem dla młodego człowieka. Dużo współczesnych, wątpliwej kategorii, idoli polskiej młodzieży wyrasta też z social mediów.
Dziś prym wiodą "influencerzy". To oni na Instagramie, pokazują nam świat. Egzotyczny, pełen przepychu, kolorowy. Pan się w tym odnajduje?
To nie jest mój świat. Influencerzy, którzy hołubią celebrytom, czyli osobom znanym z samego faktu, że są znane, sprowadzają młodzież na manowce, budują kult gwiazdorstwa, który prowadzi do narcystycznych marzeń o sławie i chwale oraz pogardy dla banalności dnia codziennego.
Między innymi o tym marzyły "Dziewczyny z Dubaju". Film bije rekordy popularności w Polsce. Pan o Dubaju napisał książkę. Ile jest prawdy w tym filmie? Od jakiej strony pan zna Dubaj?
Aby napisać "Dubaj. Prawdziwe obliczem",
i musiałem pojechać tam wiele razy, poznać mnóstwo ludzi i oprócz bogactwa, podpatrzeć także drugą, mroczną stronę emiratu. Atmosfery dubajskiej w filmie jest mało, a Dubaju w ogóle nie widać.
Nie ma wątpliwości, że Dubaj stał się zagłębiem prostytucji w tym rejonie. Miasto stara się przyciągnąć Europejczyków i bogatych biznesmenów z Kataru, Arabii Saudyjskiej czy Kuwejtu do ociekających luksusem, marmurami, alabastrami, złoceniami i gęstymi od służby, pięciogwiazdkowych hoteli i zapewnić im kokosy. Stąd troska, aby w tym przeważającym męskim świecie nie zabrakło i pań do towarzystwa. Kontrolowane przez różne gangi, zjeżdżają one z Rosji, Kazachstanu, Indii, Ukrainy, czy Iranu lub Singapuru.
Ruch jest niemały przez cały tydzień, ale szczególnie w piątek szczelnie zapełniają się puby, nocne lokale i dyskoteki, otwarte aż do wschodu słońca, kiedy muzyka pop zaczyna mieszać się z psychodelicznym śpiewem muezzina nawołującego z meczetu do modlitwy.
Kwestie seksu, erotyki stanowią tabu. Obłożone wieloma kulturowymi, religijnymi i prawnymi zakazami stosunki damsko-męskie, są zabronione publicznie, ale po cichu, w gronie znajomych, można prawie wszystko. Zgodnie z prawem szariatu, seks pozamałżeński, zdrady, cudzołóstwo, konkubinaty są nielegalne. Kodeks karny przewiduje cztery lata więzienia tak dla kobiet, jak i ich partnerów.
Ale proceder prosperuje, bo istnieje niepisany podział na sferę prywatną i publiczną. Dopóki nie wywoła się skandalu na ulicy, nikt się nie wtrąca w prywatne życie. Nikt nie kontroluje, co ludzie robią za zamkniętymi drzwiami pokoju hotelowego, czyli czego oko nie widzi, tego sercu nie żal.
Dubaj jest niezwykle popularny w Polsce jako cel podróży. Skąd ten fenomen?
To największy ewenement, jaki poznałem w moim życiu. Przesiąknięty mitami i stereotypami Dubaj, lider światowej turystyki, rozbudza wyobraźnię i pragnienia, łechcąc próżność zamożnych snobistycznymi hotelami i przyciągając poszukujących fortuny inwestorów i handlowców statusem raju podatkowego miasta-państwa.
Strony internetowe zarażają entuzjazmem do tego emiratu marzeń, ekscytującej świątyni luksusu i stężonego koncentratu architektury XXI wieku w jednym. Powstały na bogatych w ropę piaskach emirat stał się edenem dla tych, którzy kochają zbytek, pięciogwiazdkowe hotele i shopping.
Wielu zachwyca się wszechobecnym tu przepychem, docenia kreatywny hiperaktywizm i histeryczny pościg za awangardowością. To miasto, którego motto mówi wszystko: "zaskoczyć, oszołomić i oczarować". I to na niemal każdym kroku.
***
W tym roku minęło 25 lat, od kiedy zlokalizował pan źródło Amazonki, co zostało formalnie potwierdzone przez peruwiańskie władze. Wraca pan do tamtych wydarzeń?
Zwykle okazją do wspomnień są wykłady, prelekcje w szkołach, różnego rodzaju instytucjach naukowych, na wyższych uczelniach, które miałem przyjemność prowadzić w rozlicznych krajach.
Pokonał pan samotnie w łodzi ratunkowej Atlantyk. Z perspektywy czasu nie sądzi pan, że była to dość brawurowa decyzja? Miał pan wtedy momenty zawahania?
Brawurowa to trochę za duże słowo. Chyba właściwszym określeniem mogłoby być "śmiałe". O zawahaniu też bym nie mówił. Co najwyżej o nieustannych zmaganiach z siłami przyrody.
Nazywa się pan weteranem Sahary. To słowo kojarzy się z "wojną". Przeprawa przez Saharę była taką wojną? Również wewnętrzną, walką z przeciwnościami?
Pustynia jest najbardziej bezlitosnym środowiskiem naturalnym na naszej planecie. Z nieba bucha żar, który spotęgowany gorącym i suchym wiatrem, osusza organizm z resztek soków życiowych, zwodzą zapierające dech w piersiach miraże.
Wszędzie rozciąga się kosmiczna pustka i dominuje budząca uczucie zachwytu i grozy, martwa cisza. Z powodu zagubienia drogi i nieznalezienia studni z wodą, ginęli nie tylko poszukiwacze przygód, turyści, ale także i Beduini tutaj urodzeni.
Nic dziwnego, że człowiek musi toczyć tu walkę nie tylko z bezlitosną naturą, ale także z samym sobą i własnym strachem. I chociaż pustynia może przerażać, to jednocześnie intryguje i podnieca fantazję.
Można ją znienawidzić i przeklinać, jednak głęboki ślad przez nią pozostawiony będzie stymulować wyobraźnię i pragnienie powrotu, nigdy nie opuści.
Pracował pan w afrykańskich kopalniach złota i diamentów. To była najtrudniejsza pana praca?
Warunki pracy w Ghanie, na głębokości 1600 metrów były rzeczywiście karkołomne. Z kolei w kopalni diamentów w Sierra Leone, ciążył głównie aspekt psychiczny, przytłaczająca atmosfera paranoicznej obsesyjnej podejrzliwości. W tym środowisku nie ufa się nikomu.
Kierował pan międzynarodową misją ekologiczną astronautów przeciwko agresji cywilizacji przemysłowej w integralność przyrody. Dlaczego to pana przerosło, jak sam pan przyznaje?
Jako niepoprawny optymista wciąż chcę wierzyć, że ludzka głupota i chciwość, oraz arogancka postawa, nie zamienią Ziemi - naszego domu, w pustynię i nie przekreślą szans przyszłym pokoleniom.
Z drugiej strony obserwuję "nowy porządek świata", system monstrualnego lobby kontrolującego światową gospodarkę, którego celem jest spotęgowanie bogactwa i zwiększanie konsumpcji, co nie ma nic wspólnego z wrażliwością i troską o przyszłość naszej planety. To przerasta nie tylko mnie, ale, niestety, i wszelkie światowe szczyty klimatyczne.
***
Jaki naród na świecie jest najbardziej podobny do Polaków i dlaczego?
Od pół wieku mieszkam we Włoszech i uważam, że właśnie z Włochami mamy wiele wspólnego: zbliżoną mentalność, wybujały, często niezdyscyplinowany temperament czy przesadny indywidualizm, żywiołowość, żywotność oraz żywość reakcji i postaw.
Mamy podobne temperamenty, zwłaszcza przez naszą nieprzewidywalność. Łączy nas pewne lekceważenie własnego państwa, władz państwowych i ich decyzji. Nieraz słyszy się, że jesteśmy Włochami północy. Natomiast różni nas sposób manifestowania poglądów i postaw politycznych. Tam jest mniej zacietrzewienia i wysuwania ciężkich oskarżeń, a więcej umiejętności łagodnej i pokojowej konfrontacji.
Ma pan znajomych i przyjaciół po różnych stronach sceny politycznej. W czasach ogromnej polaryzacji da się funkcjonować, stojąc na barykadzie? Te podziały nie wpływają na pana relacje z politykami?
Jako dziennikarz stojący ponad podziałami, nie angażuję się politycznie i dlatego mogę sobie pozwolić na szerokie kontakty tak z kręgami rządowymi, jak i opozycyjnymi. Cenię sobie fakt, że moje teksty drukuje tak "Rzeczpospolita", jak i "Sieci", albo lewicowy tygodnik "Przegląd" czy katolicki tygodnik "Niedziela".
Nie miał pan nigdy ochoty zaangażować się w politykę? Nie wierzę, że nie dostawał pan propozycji.
To świat odległy o lata świetlne od moich zainteresowań. Często się zdarza, że przed wyborami otrzymuję od różnych ugrupowań zaproszenie na kolację i propozycję do zaistnienia w ich szeregach. Zawsze kończy się to tylko na mile spędzonym wieczorze. Moją apolityczność docenili dwaj należący do przeciwstawnych ugrupowań politycznych prezydenci, którzy nadali mi państwowe odznaczenia, oba za rozsławianie imienia Polski w świecie.
Jak pan ocenia to, co dziś dzieje się w Polsce? Zmiany polityczne i decyzje podejmowane przez obecną władzę?
Jako patriota, uhonorowany przez dwóch prezydentów RP za osiągnięcia promujące i wzmacniające na różnych polach pozycję naszego kraju na świecie, boli mnie serce, że Polska skłóciła się nie tylko z całą Europą, ale i z Chinami oraz USA. Nikt się z nami dzisiaj nie liczy.
Większą część życia mieszkam za granicą i za każdym razem kiedy przyjeżdżam do siebie, z żenadą obserwuję "wojnę polsko-polską" oraz antagonizmy podziału "my-oni". Rozłam, który w przeszłości niejednokrotnie zapewnili nam agresorzy, tym razem zafundowali rodzimi politycy. Dusza boleje.
Stawia pan sobie dziś jeszcze jakieś cele? Po pięćdziesięciu latach wędrówki?
Ceniąc wolność i mając "europejski" paszport, mogłem realizować moje credo: "Życie daje każdemu tyle, ile sam ma odwagę sobie wziąć, a ja nie zamierzam zrezygnować z niczego, co mi się należy".
Nie przyjmowałem do wiadomości, że coś jest niemożliwe, zatem wszystko, co robiłem, było zwykle sporym wyzwaniem. Byłem menedżerem własnego sukcesu, osobiście pisałem scenariusz mojego życia. Z zagubionego, nieśmiałego chłopaka z prowincjonalnego miasteczka wyrósł mężczyzna, którego stać było na realizację swoich życiowych projektów.
Jakie ma pan dziś marzenia?
Pogodziłem się z faktem, że pandemia uniemożliwia realizację wielkich projektów podróżniczych. Nie robię z tego tragedii, bo jestem spełniony, realizowałem młodzieńcze sny w świecie często jeszcze niezmienionym od jego zarania.
Uważam się za osobę nad wyraz uprzywilejowaną, nieraz nawet myślę, że wygrałem los na loterii. Muszę podziękować Panu Bogu za bezcenny prezent - arcyciekawe życie. Dziś, po 50 latach reporterskich podróży, przechodzę na zawodową emeryturę.
Zostawiam miejsce dla młodszej generacji.