Pacjentka mdlała - lekarz kazał biegać jej po schodach
43-letnia łodzianka trafiła do szpitala, bo zaczęła tracić przytomność. Lekarz zdecydował, że potrzebne jest całodobowe monitorowanie rytmu serca, czyli tzw. holter.
Personel szpitala najpierw kazał kupić pacjentce baterie do urządzenia, a potem kazał samej biegać na drugie piętro i z powrotem. Kobieta bała się, że podczas biegu może stracić przytomność i spaść ze schodów, więc poprosiła o asystę personel szpitala. Usłyszała, że nie ma takiej możliwości. Ulitowała się nad nią dopiero 80-letnia kobieta - sąsiadka ze szpitalnej sali.
- Zemdlałam w pracy i przez 15 minut nie mogłam odzyskać przytomności. Pogotowie zabrało mnie do szpitala. Lekarz przyjął mnie dopiero po trzech godzinach, gdy po raz kolejny straciłam przytomność - opowiada 43-letnia łodzianka, która trafiła do szpitala im. Biegańskiego w Łodzi.
Pani Grażyna cierpi na omdlenia i duszności. Mimo wielu badań, nie wykryto przyczyny jej zasłabnięć. Jakby tego było mało, straciła nerwy podczas badania monitorowania rytmu serca. - Przed podłączeniem do urządzenia kazano mi przynieść baterie, które je zasilają. Nie protestowałam. Musiałam na nie czekać pół dnia, bo do szpitala trafiłam nieprzytomna i bez pieniędzy. Moi krewni, którzy mogli je przynieść, do południa byli w pracy - opowiada łodzianka.
Potem było jeszcze gorzej. Zgodnie z zaleceniami lekarzy, przy badaniu holterowskim potrzebny jest niewielki wysiłek, na przykład intensywny spacer. - Dlatego kazano mi wspinać się po szpitalnych schodach. Znalazłam się na oddziale z powodu nagłych omdleń i po prostu bałam się maszerować po nich bez nadzoru pielęgniarki lub lekarza. Pielęgniarki mówiły, że nie mają czasu, a lekarze mieli inne problemy na głowie. Rehabilitant odmówił twierdząc, że nie jestem jego pacjentką. Jednocześnie sugerowano mi, żebym ruszała na te schody i zaczynała badanie - mówi pani Grażyna, która nie chce ujawniać danych, bo boi się, że kolejny raz może trafić na ten oddział. Rękę do pani Grażyny wyciągnęła 80-letnia staruszka, pacjentka z łóżka obok. - Obie kiepsko się czułyśmy, ale udało się zrobić badanie. Może i złożyłabym skargę, ale nadal nie jestem zdiagnozowana. Mogę trafić do tego samego szpitala. Nie chcę, żeby personel się na mnie odgrywał - mówi pani Grażyna.
Adam Sandauer, honorowy przewodniczący Stowarzyszenia Pacjentów Primum Non Nocere, nie kryje oburzenia. - Kazali mdlejącej kobiecie samej biegać po schodach z holterem? Pierwszy raz słyszę o takiej niefrasobliwości. Pacjentka bezwzględnie powinna być pod kontrolą lekarza. Szpital powinien ją przeprosić, bo wypuszczając bez opieki na próbę wysiłkową, naraził jej bezpieczeństwo - mówi.
Podobnego zdania jest Małgorzata Zalewska, rzecznik praw pacjenta w Łodzi: - To duże zaniedbanie. Ze wskazań medycznych wynikało, że pacjentka była w stanie zagrożenia zdrowia. W trakcie badania holterowskiego potrzebny jest ruch i to jest oczywiste, ale szpital ma obowiązek zapewnić bezpieczne warunki podczas takiego monitoringu. Przy badaniu powinien być obecny personel medyczny. To zaniedbanie było karygodne. A już wymóg własnych baterii do badania to kolejne kuriozum.
Co na to dyrekcja szpitala?
- Nie będę komentował sprawy. Mogę rozmawiać wyłącznie z zainteresowaną pacjentką. Jeśli ta pani ma do nas żal, może wysłać oficjalne pismo - mówi dr Zbigniew Bednarkiewicz, zastępca dyrektora do spraw lecznictwa szpitala im. Biegańskiego w Łodzi.
*Na prośbę bohaterki jej imię zostało zmienione