PolskaOstatnia droga ratowników TOPR

Ostatnia droga ratowników TOPR


(inf.własna)

05.01.2002 | aktual.: 22.06.2002 14:29

W sobotę w Zakopanem odbyły się uroczystości pogrzebowe dwóch ratowników Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, którzy kilka dni temu zginęli pod lawiną w czasie akcji ratunkowej w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. 26-letni Bartek Olszański i o trzy lata starszy Marek "Maja" Łabunowicz znajdowali się w grupie ratowników TOPR, która wieczorem 30 grudnia ub.r. została zasypana przez zwały śniegu w rejonie Szpiglasowej Przełęczy - podczas transportowania w dół ciał ofiar wcześniejszej lawiny. Ich koledzy cudem przeżyli; Bartkowi i Markowi zabrakło szczęścia.

Oto relacja jednego z ratowników TOPR, który uczestniczył w tamtych wydarzeniach:

Na Sylwestra przyjechałem, jak co roku, do schroniska przy Morskim Oku. W niedzielny poranek - korzystając z kilku zaledwie, jak się później okazało, godzin jakiej takiej pogody - wybrałem się z żoną na spacer nad Czarny Staw. Świeży śnieg sięgał miejscami ponad kolana. TOPR ogłosił trzeci stopień zagrożenia lawinowego (w pięciopunktowej skali).

Obraz
© Tak przebiega sondowanie lawiniska. Fot. Marcin Józefowicz (TOPR)

O żadnych dalszych wycieczkach nie mogło być mowy. Wszystkimi ścianami zsypywały się zwały śniegu. Niebawem w moim ratowniczym radiotelefonie rozległy się znajome głosy. Krótkimi, urywanymi zdaniami porozumiewali się koledzy. Nietrudno było pojąć, że szukają kogoś w rejonie Chochołowskiej.

W dyżurce TOPR w Morskim Oku Włodek powiedział mi, że dwa dni temu jakaś para turystów wybrała się na grań Tatr Zachodnich i nie ma o nich żadnych informacji. Nic więcej nie wiedział, nie chciał pytać i przeszkadzać innym. Obaj wiedzieliśmy, że nie jest im lekko.

Tuż przed godz. 12.00 zachrypiało radio z Pięciu Stawów. Dyżurny ratownik informował, że do schroniska przybiegł turysta. Jego samego i dwójkę kolegów - chłopaka i dziewczynę - zasypała lawina na szlaku na Szpiglasową Przełęcz. On się wygrzebał, oni nie.

Obraz
© Pies przeszukuje lawinisko. Fot.Marcin Józefowicz (TOPR)

Nie minęło kilkanaście minut, gdy Staszek i Jarek biegli w kierunku lawiniska, uzbrojeni w lawinowe sondy i łopaty. W zakopiańskiej centrali TOPR zaczęto montować dużą wyprawę; przez radio wzywano m.in. ratowników - posiadaczy psów lawinowych. Naczelnik Pogotowia - Jasiek Krzysztof poszukiwał jakiegoś śmigłowca. Zaczęliśmy z Włodkiem kląć; obaj wiedzieliśmy, że nasz TOPR-owski "samolot" stoi zepsuty. Trwała wymiana zdań w eterze, a pogoda za oknem - jak to często bywa - zaczęła się szybko psuć. Wiało. I wtedy któryś z nas rzucił - proroczo złowieszcze, jak się później okazało - zdanie: Będzie jak za Klimka Bachledy - na nogach.

Zachrypiało radio z lawiniska. Staszek powiedział krótko: _ Mamy jednego, nie wiem czy dycha. Reanimować, czy szukać następnego?_ Słusznie pytał - było ich tylko dwóch. Lekarz powiedział - reanimujcie. I znowu cisza - 20 może 30 minut. I radio z lawiniska: Nie żyje. Szukamy drugiego.

Za oknem już silnie wiało; gór nie było widać. Jeszcze trochę i będzie ciemno, w takich wypadkach czas biegnie dużo szybciej. Śmigłowiec Straży Granicznej doleciał tylko do Zakopanego i dalej już nie mógł - za duży wiatr. Wyprawa było już w drodze. Zawsze przecież mogli się przesiąść do śmigłowca po drodze. Gdy ratownik prowadzący TOPR-owską "terenówkę" włączył radio, usłyszałem w tle buczenie "koguta" - przebijali się przez graniczny korek na Łysej Polanie. Włodek spojrzał na zegarek. Będzie nocna zabawa - skomentował.

I zaraz potem z lawiniska, nie wiem który - Jarek czy Staszek: mamy dziewczynę, nie żyje.

Teraz pozostawało już tylko czekać. Podejście Roztoką do schroniska i dalej na lawinisko musiało chłopakom zająć sporo czasu.

Siedziałem w pokoju. Było już ciemno, gdy wpadł Włodek i krzyknął: Naszych zasypało!

Obraz
© Tatry w zimie. Fot. Marcin Józefowicz (TOPR)

15 minut później schroniskowy pług wiózł mnie na pełnym gazie drogą w dół, do Wodogrzmotów. Włodek został - był na dyżurze, a z gór do schroniska jeszcze nie wszyscy wrócili. Macałem w plecaku, czy mam wszystko - kije, rakiety śnieżne, raki , dwie latarki, termos, światło. W radiu zwoływali wszystkich naszych, wracali nawet ci z Chochołowskiej; była już noc i tam nie mieli już nic do roboty.

Z urywanych rozmów tam na górze wywnioskowałem, że chłopcy się sami odgrzebali - ale czy wszyscy? Słyszałem Jaśka, Heńka, Edka, innych głosów nie rozpoznawałem - cały czas kopali lawinę. A potem to: Mamy Maję, jest nieprzytomny, szukamy Bartka.

Dojechaliśmy na Wodogrzmoty, a w chwilę potem z dołu - nasze auto. Romek i kilku chłopaków zaczęło zakładać foki i przypinać narty. Ja nie miałem desek, odmeldowałem się Romkowi i ruszyłem w górę Roztoki. Było przetarte, do góry jechały przecież już parę razy nasze skutery śnieżne. Dość szybko wydostałem się nad pierwszy próg doliny. I wtedy usłyszałem w radiu naczelnika: Jest Bartek. Nie żyje. Maję ciągniemy w dół; jest nieprzytomny. Jak najszybciej lekarza!

Parę minut później - warkot skutera. Machnąłem ręką. Przyhamował. Ktoś ze Straży Granicznej, za nim TOPR-owiec. Dopiero po chwili zorientowałem się, że to Przemek - lekarz. Wciągnął mnie na siedzenie za sobą.

Ostry podjazd. Zeskoczyliśmy i pchaliśmy co sił. Skuter ryczał. Szałas na polanie, mostek, dwa ostre zakręty i byliśmy na skraju lasu. Ślady były już mocno zawiane. Po kilku minutach zakopaliśmy się na amen. Ale do towarowej kolejki schroniskowej było już niedaleko. Ten ze straży został, pobiegliśmy z Przemkiem do góry. Wyciągnąłem radio i wywołałem Mietka. Za chwilę pojawił się wagonik. Parę minut później byliśmy w schronisku.

Na progu doliny wiało tak, że chwilami nie sposób było ustać. Pakowałem dodatkowe termosy. Przemek przypiął narty, ja - rakiety. Ruszyliśmy. Za chwilę nie było już nic - tylko wirujący śnieg. Brzeg stawu wyczuwałem tylko instynktem - zaspy były tak głębokie, że bałem się iż nie trafimy na drugą stronę. Potem wiatr zelżał. Minęliśmy leśniczówkę i przeleźliśmy przez morenę na Duży Staw. Znowu zaczęło dąć. Tu zaspy były jeszcze głębsze. I wtedy zobaczyłem światła.

Krzyknąłem do radia, że ich widzimy. Przemek przyspieszył i po chwili padł na kolana przy plastikowych sankach. Otworzył apteczkę. Zaprzęgnięci do sanek stali nieruchomo Maciek, Andrzej, Heniek, jeszcze ktoś. Z tyłu naczelnik.

Przemek poderwał się i ryknął przez wiatr: Do schroniska, gazem! Szarpnęliśmy linę i sanki ruszyły. Przez radio słyszałem jak Przemek kazał opróżnić salę jadalną, ogrzać ją, przygotować kroplówki; pytał czy są jacyś lekarze. Pomyślałem, że może jest szansa.

Z zamieci wyłoniło się kilka postaci. Dwóch chwyciło naszą linę, reszta pognała dalej. Idą po Bartka - pomyślałem.

Jeszcze kilkanaście minut i zobaczyliśmy światła schroniska. Wtargaliśmy sanie do przedsionka. Mnóstwo rąk chwyciło je i wniosło na salę jadalną.

Ktoś podawał herbatę, ściągaliśmy kurtki. Heniek szukał papierosów, ja ubijałem fajkę. Bałem się wejść na salę. Minęło trochę czasu. Załomotało na ganku. Wchodzili następni; i też ciągnęli sanie. Z Bartkiem.

Zajrzałem na salę. Przemek, jakaś lekarka, Witek, Janek i kilku innych uwijali się przy Marku. Dostawał tlen, był podłączony do kroplówek. Okładali go gorącymi kompresami. Piotrek robił zastrzyki.

Poszedłem do kuchni. Na ławach, krzesłach, na podłodze siedzieli chłopcy. Milczeli, wpatrywali się w drzwi. Coraz to ktoś wchodził do jadalni. Milczeliśmy - o czym tu... Z dołu szedł nasz drugi lekarz, Grzesiek - z defibrylatorem i adrenaliną, bo nasza się skończyła.

Kręciliśmy się po kuchni między dziewczynami z personelu; podtykały nam herbatę i jedzenie. Nikt nie mógł usiedzieć spokojnie. Chłopcy rwanymi zdaniami mówili jak udało im się wygrzebać. Maciek, którego cudem ocucili po wyciągnięciu spod śniegu - tylko kręcił głową. Cały czas tłukło mi się po głowie - co by było, gdyby się sami nie odkopali.

Było dobrze po 21.00, kiedy któryś z lekarzy wszedł do kuchni i powiedział: Maja umarł.

Po jakimś czasie zaczęliśmy się zbierać. Bartka i Maję opuszczono kolejką w dolinę. Na dole było jeszcze wielu ratowników, skutery - przejęli transport.

Wychodziliśmy w zamieć, Adam monotonie liczył, czy wszyscy są. Trawers za Kopę, stromy, zawalony śniegiem próg, kosówki i byliśmy w dolinie - przy skuterach. Najpierw pojechali Maciek i Andrzej - byli poturbowani.

Na Wodogrzmotach stał rząd aut - TOPR-u, Parku, Straży Granicznej. Adam liczył nas, czy wszyscy zeszli. Ludzi mnóstwo - pomyślałem, że przyjechało całe Pogotowie.

Nadjechała karetka, by zabrać Bartka i Maję. Potem ludzie zaczęli się pakować do aut. Gdy placyk opustoszał - podjechał schroniskowy pług - Marysia i Włodek czekali na mnie. Ruszyliśmy do Morskiego Oka.

Andrzej Skłodowski (WP)

Autorem zdjęć (nie pokazują opisywanych wydarzeń) jest Marcin Józefowicz (TOPR), e-mail - mjozefowicz@topr.zakopane.pl

toprtatryzakopane
Zobacz także
Komentarze (0)