"Odkryłem źródło wszelkiego zła - i to nie pieniądze"
To nie pieniądze są źródłem wszelkiego zła, ale meldunek. Odkryłem to, pomagając ostatnio jednemu z moich znajomych w przejściu całego procesu uzyskiwania polskiego NIP-u. Jeśli chcesz mieć polski NIP, musisz wcześniej otrzymać PESEL. Jeśli chcesz mieć PESEL, musisz postarać się o kartę pobytu. Aby zdobyć kartę pobytu, musisz mieć w ręku meldunek. Meldunek ów czai na samiutkim końcu pytona biurokracji, a dotarcie do niego może wycisnąć resztki sił z najsilniejszych ludzi - pisze Jamie Stokes w felietonie dla Wirtualnej Polski.
Trzeba przyznać, że polskie władze uczyniły zdobycie NIP-u niezwykle trudnym zadaniem, co jest o tyle zaskakujące, że dopóki się go nie posiada, nie można w Polsce płacić podatków. Być może jest to jakiś trik psychologiczny: dotarcie do pozycji, w której można już bez problemów płacić podatki, wymaga tyle wysiłku, że po jej zdobyciu wszyscy płacą podatki z radosnym poczuciem specjalnego wyróżnienia. To trochę tak, jak podstępne przekonywanie dziecka przed wizytą u dentysty, że tylko najgrzeczniejsze i najbystrzejsze dzieciaki mogą dostąpić zaszczytu borowania zębów.
Aby otrzymać meldunek, należy udać się do jednego z budynków administracyjnych swojego miasta i znaleźć starannie ukryte, specjalne okienko. Przy okienku tym dokonuje się odkrycia, że nie można w nim posługiwać się językiem angielskim, ani też jakimkolwiek innym językiem poza polskim. To prawdziwe wyzwanie, biorąc pod uwagę fakt, że zgodnie z prawem, każdy obcokrajowiec zamierzający zostać w Polsce dłużej, powinien zameldować się w ciągu 30 dni od dnia przybycia. Nie narodził się jeszcze człowiek, który byłby w stanie w ciągu 30 dni dojść do takiego poziomu w języku polskim, by poradzić sobie w urzędzie meldunkowym.
O ile wykażesz się przezornością dyktującą ci zabranie ze sobą umowy najmu oraz zaświadczenia podpisanego przez właściciela wynajmowanego przez ciebie mieszkania, w którym właściciel ów zaświadcza, że nie ma nic przeciwko twojemu zameldowaniu pod tym adresem (a raczej nie wykażesz się nią, bo nigdzie nie znajdziesz żadnej informacji na ten temat w języku angielskim), będziesz musiał odczekać przed okienkiem jakieś pół godziny, aż Pani Meldunkowa przybije pieczątkę na niezliczanej ilości papierków poświadczających dość oczywisty fakt, że jesteś właśnie w Polsce.
Z papierkami tymi możesz się teraz przespacerować na drugi koniec swojego miasta, by odwiedzić inny, choć wyglądający identycznie jak poprzedni, budynek zwany Wydziałem Spraw Cudzoziemców, w którym - ciekawostka - także nie mówi się po angielsku. Przy pierwszej wizycie stracisz tylko czas, dowiesz się bowiem, że powinieneś był stawić się z wypełnionym, 14-stronicowym wnioskiem i trzema kserokopiami każdego dokumentu, jaki kiedykolwiek posiadałeś w swoim życiu.
Swoją drogą, wszystko w Wydziale Spraw Cudzoziemców robi się trzykrotnie - może to rodzaj administracyjnego przesądu, jak pukanie w niemalowane drewno, tylko nieco mniej efektywnego. Zawsze potrzebne są trzy kserokopie jakiegoś dokumentu, przy okienku przeżywasz trzy załamania nerwowe i w sumie odbywasz trzy wizyty: pierwszą, by złożyć wniosek, drugą, by złożyć wniosek ponownie, bo w pierwszym popełniłeś błąd, nie dostarczyłeś odpowiedniej ilości kserokopii lub miałeś na sobie skarpetki w niewłaściwym kolorze, a wreszcie trzecią, by odebrać swoją kartę pobytu.
Gdzieś pomiędzy swoją pierwszą a trzecią wizytą w Wydziale Spraw Cudzoziemców otrzymasz list, a raczej trzy identyczne listy, z uprzejmym zapytaniem, czy Twoja obecność w Polsce nie stanowi zagrożenia dla narodowego bezpieczeństwa wyżej wymienionej. Jak rozumiem, jest to jakiś sprawdzony sposób łapania mocno nierozgarniętych terrorystów. Być może istnieje gdzieś w Polsce więzienie pełne zaangażowanych, choć niestety traktujących wszystko zbyt dosłownie anarchistów, walący się teraz w czoła i powtarzających z rozpaczą "Kretyn, kretyn, kretyn…"
Jeśli uda ci się uniknąć wysłania się do więzienia, możesz wreszcie odebrać swą błyszczącą, nowiutką kartę pobytu, by wrócić z nią do pierwszego urzędu, który odwiedziłeś i wypełnić tam kolejne formularze z wnioskiem o numer PESEL. Numer ów składa się z 11 cyfr i to pewnie dlatego urzędowi od PESELów potrzeba bardzo dużo czasu na wymyślenie dla ciebie takiego, który wszystkim tam się spodoba. Specjalnie wybrani eksperci spędzają cały dzień, siedząc nad przeróżnymi, ręcznie robionymi PESELAMI i debatując: "Nie, ten ma za dużo siódemek" albo "Sam już nie wiem, dziś jest chyba lepszy klimat na 31497 niż 31498."
Chciałbym opowiedzieć wam, jak to się wszystko kończy, ale jak na razie nie spotkałem żadnego śmiertelnika, który dotarł już do końcowego etapu.
Jamie Stokes specjalnie dla Wirtualnej Polski