Ocean atakuje rano


Piątka wrocławian przeżyła tragedię tsunami. Tego Bożego Narodzenia i sylwestra z pewnością nie zapomną do końca życia. Mimo że w drugi dzień świąt, zamiast zasiąść do uroczystego śniadania, zmagali się z atakującym całą południowo-wschodnią Azją falą tsunami, są cali i zdrowi.

Jacek i Barbara Królikowscy wraz z teściem Romanem Kocębą święta w Tajlandii planowali od dawna. Od trzech lat podróżują po świecie własnej konstrukcji jachtem Karolka. Ich celem jest opłynięcie całego globu. W tym roku, na miejsce dzielenia się opłatkiem i witania 2005 r. wybrali, położoną ok. 900 km. od tajlandzkiej stolicy Bangkoku, wyspę Phuket. A dokładnie usytuowaną w jej południowo-zachodniej części zatokę Nai Harn.

Prócz nich cumowało tam jeszcze kilkadziesiąt innych łódek z całego świata. Nadciągnęła góra wody - Piekło zaczęło się około 10 rano. Właśnie zaczynaliśmy śniadanie. Jacht zaczął się dziwnie ruszać. Wyszedłem na zewnątrz i zobaczyłem, że telepią się wszystkie przycumowane łajby. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze ani o trzęsieniu ziemi, ani o rozgrywającej się wokół tragedii - relacjonował Jacek, ogromnie zdziwiony, kiedy w dzień po ataku tsunami udało nam się do niego dodzwonić.

- W pewnym momencie zaczęły nadciągać fale. Pierwsza, sześcio-, druga już ośmiometrowa. Widziałem, jak woda wdziera się do pobliskiego hotelu, jak niszczy plażę. To było straszne - mówił żeglarz. Jeszcze bardziej szczegółowo sytuację opisywała jego żona Basia, pełniąca zaszczyty kapitana jachtu. - Zauważyliśmy, że plaża jest pusta, wszystkie leżaki i parasole pływają w wodzie, a na falochronie za plażą kłębi się dziki tłum gapiów. Wtedy obróciło nas o 180 stopni i znów staliśmy rufą do plaży. Już wiedzieliśmy, że coś jest naprawdę nie tak, że nie jest to zwykły przybój. Zobaczyliśmy, że część jachtów podnosi kotwice i ucieka z zatoki. W tym samym czasie ujrzeliśmy górę wody zbliżającą się od strony morza w naszym kierunku. Była tak duża, że zakryła na moment jachty stojące dalej od brzegu - pisała w internetowym, liście do przyjaciół.

- Dołączyliśmy do innych jachtów dryfujących parę mil od brzegu. Już wtedy wiedzieliśmy, że nie ma dokąd płynąć i jedynie morze zdawało się w tej chwili bezpieczne. Dawało schronienie, a my czuliśmy się jak na Arce Noego - wspominała chwile grozy. Najstarszy na łajbie, konstruktor Karolki, Roman Kocęba dziś, już wyraźnie rozluźniony, wyjaśnia: - Po prostu, trochę trzeba się na tym wszystkim znać. Fala wyrządza największe szkody w momencie, gdy zaczyna się wypływać. Na pewnej głębokości nic już nam nie groziło. Mieliśmy pod sobą siedem, a potem nawet 14 metrów. Tragedia groziłaby nam wtedy, gdyby było to zero - tłumaczy.

Chociaż nikomu z załogi Karolki, ani samej łajbie nic się nie stało, tsunami pokrzyżowało im szlak i czas podróży. - Mieliśmy wyruszać dalej zaraz po Nowym Roku i płynąć w kierunku Sri Lanki i Malediw. Ruszamy dopiero w sobotę i płyniemy 2800 mil do Omanu - mówi Kocęba. Przed nimi kolejne 25 do 30 dni rejsu.

Piekło w raju

W podobnych, a jednak zupełnie różnych okolicznościach z żywiołem zetknęła się wrocławianka Aleksandra Pieciulko. 21 grudnia, podobnie jak ostatnie trzy lata z rzędu, przybyła z narzeczonym, by święta spędzić na maleńkiej - zaledwie kilkaset metrów wszerz i wzdłuż - wysepce Raila Beach. - To, że nic nam się nie stało to czysty przypadek. Zwykle wstawaliśmy o ósmej rano, bo narzeczony codziennie biegał. Ale tego feralnego dnia postanowiliśmy pospać dłużej. Kiedy szliśmy w kierunku plaży, usłyszeliśmy przeraźliwy pisk. Potem zobaczyliśmy ogromną falę. Okazało się, że były nawet dwie, z obu stron wyspy. To było piękne i przerażające zarazem. Ludzie zamarli wpatrując się w nadciągającą wodę. Zrobiło się przeraźliwie cicho - opowiada pani Aleksandra.

Pierwsze, co przyszło jej do głowy – choć nie wiedziała jeszcze, czego właściwie była świadkiem – to zadzwonić do mamy i przekazać, że u niej wszystko w porządku. Dlatego rodzina nikogo nie alarmowała. Wraz z nią i narzeczonym, święta na wyspie spędzało jeszcze około 1000 osób, wśród nich co najmniej dwójka Polaków. - Przy basenie był mężczyzna z dzieckiem o imieniu Grześ. Po ataku tsunami już ich nie widzieliśmy, nie wiem, co się z nimi stało - kontynuuje opowieść.

Po świętach mieli przenieść się z Raila Beach na wysepkę Pipi Island. Tam mieli wykupiony pięciogwiazdkowy hotel. Pipi Island już nie istnieje. Całkowicie pokryła ją woda. Z Raila Beach wydostali się dopiero 30 grudnia. Sylwestra spędzili w kurorcie Ao Nang, choć o tradycyjnym tajskim kilkugodzinnym strzelaniu petardami nie mogło być mowy. W całej Tajlandii trwała żałoba narodowa. - Na plażę, gdzie zwykle wita się Nowy Rok przychodziły wprawdzie tłumy, ale jedynie po to by palić świeczki. Było tak cicho... - wspomina Aleksandra Pieciulko.

Pomoc? Jaka pomoc?

Kilka pierwszych dni po świętach było prawdziwym egzaminem nie tylko dla polskich turystów wypoczywających w Azji, ale i dla polskich służb konsularnych i Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Kiedy w dwa dni od ataku tsunami zadzwonili do nas zaniepokojeni rodzice Jacka Królikowskiego, rozpoczęliśmy poszukiwania załogi Karolki. Złożyliśmy oficjalne polecenie poszukiwania żeglarzy, jednak jeszcze tego samego dnia udało nam się z nimi skontaktować. Pan Jacek, który odebrał telefon, był zaskoczony, że ktoś w ogóle rzekomo ich szuka. Niemożnością było skontaktowanie się z polską ambasadą w Bangkoku. Nie miało to zresztą większego sensu, bo i ambasador, i konsul byli już na zrujnowanej wyspie Phuket. Dobrych wspomnień nie ma również pani Aleksandra: - Postawa MSZ to prawdziwy śmiech na sali. Nasz jedyny kontakt to sms, który otrzymaliśmy 28 grudnia, informujący jedynie, że do końca dnia możemy wysyłać sms-y za darmo - mówi polska turystka. Dzień przed sylwestrem przyszła kolejna wiadomość: "Cieszymy się, że państwo
żyją. W razie problemów proszę dzwonić na bezpłatny numer." Numer nie działał – mówi z nieukrywaną ironią. Piątka wrocławian, która przeżyła piekło tsunami na Tajlandii, nie zna się. Jedyne co ich łączy to doświadczenie grozy sił natury i nieprawdopdoobnego szczęścia. Oni przeżyli. Śmierć poniosło prawdopodobnie 200 tysięcy ludzi. Prawdziwej liczby ofiar nie poznamy nigdy.

Jacek Harłukowicz

Źródło artykułu: WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Niger nie wpuści żadnego Amerykanina. To efekt decyzji Trumpa
Niger nie wpuści żadnego Amerykanina. To efekt decyzji Trumpa
Wyniki Lotto 25.12.2025 – losowania Lotto, Lotto Plus, Multi Multi, Ekstra Pensja, Kaskada, Mini Lotto
Wyniki Lotto 25.12.2025 – losowania Lotto, Lotto Plus, Multi Multi, Ekstra Pensja, Kaskada, Mini Lotto
Młody strażak nie żyje. Koledzy oddali mu hołd
Młody strażak nie żyje. Koledzy oddali mu hołd
Niemcy zostały w tyle. Oporny rozwój cyfryzacji
Niemcy zostały w tyle. Oporny rozwój cyfryzacji
Zabójstwo 16-latki z Mławy. Jest decyzja sądu ws. podejrzanego
Zabójstwo 16-latki z Mławy. Jest decyzja sądu ws. podejrzanego
Nietypowa kradzież w Teksasie. Zdemolowali sklep, zgubili bankomat
Nietypowa kradzież w Teksasie. Zdemolowali sklep, zgubili bankomat
Kompletnie pijany wsiadł za kółko. W porę zareagowali inni kierowcy
Kompletnie pijany wsiadł za kółko. W porę zareagowali inni kierowcy
Pierwsze wybory od 1969 roku. Wyjątkowa chwila w Somalii
Pierwsze wybory od 1969 roku. Wyjątkowa chwila w Somalii
Katastrofa azerskiego samolotu. Rosja nie uniknie odpowiedzialności?
Katastrofa azerskiego samolotu. Rosja nie uniknie odpowiedzialności?
Odtrąbiono sukces. Izrael: zabiliśmy kluczowego członka irańskich sił
Odtrąbiono sukces. Izrael: zabiliśmy kluczowego członka irańskich sił
Zmarła po zatruciu czadem. Pomocy potrzebowali też ratownicy
Zmarła po zatruciu czadem. Pomocy potrzebowali też ratownicy
Tam wylądowały balony przemytnicze. Nowe informacje
Tam wylądowały balony przemytnicze. Nowe informacje