PolskaOcean atakuje rano

Ocean atakuje rano


Piątka wrocławian przeżyła tragedię tsunami. Tego Bożego Narodzenia i sylwestra z pewnością nie zapomną do końca życia. Mimo że w drugi dzień świąt, zamiast zasiąść do uroczystego śniadania, zmagali się z atakującym całą południowo-wschodnią Azją falą tsunami, są cali i zdrowi.

08.01.2005 | aktual.: 08.01.2005 09:21

Jacek i Barbara Królikowscy wraz z teściem Romanem Kocębą święta w Tajlandii planowali od dawna. Od trzech lat podróżują po świecie własnej konstrukcji jachtem Karolka. Ich celem jest opłynięcie całego globu. W tym roku, na miejsce dzielenia się opłatkiem i witania 2005 r. wybrali, położoną ok. 900 km. od tajlandzkiej stolicy Bangkoku, wyspę Phuket. A dokładnie usytuowaną w jej południowo-zachodniej części zatokę Nai Harn.

Prócz nich cumowało tam jeszcze kilkadziesiąt innych łódek z całego świata. Nadciągnęła góra wody - Piekło zaczęło się około 10 rano. Właśnie zaczynaliśmy śniadanie. Jacht zaczął się dziwnie ruszać. Wyszedłem na zewnątrz i zobaczyłem, że telepią się wszystkie przycumowane łajby. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze ani o trzęsieniu ziemi, ani o rozgrywającej się wokół tragedii - relacjonował Jacek, ogromnie zdziwiony, kiedy w dzień po ataku tsunami udało nam się do niego dodzwonić.

- W pewnym momencie zaczęły nadciągać fale. Pierwsza, sześcio-, druga już ośmiometrowa. Widziałem, jak woda wdziera się do pobliskiego hotelu, jak niszczy plażę. To było straszne - mówił żeglarz. Jeszcze bardziej szczegółowo sytuację opisywała jego żona Basia, pełniąca zaszczyty kapitana jachtu. - Zauważyliśmy, że plaża jest pusta, wszystkie leżaki i parasole pływają w wodzie, a na falochronie za plażą kłębi się dziki tłum gapiów. Wtedy obróciło nas o 180 stopni i znów staliśmy rufą do plaży. Już wiedzieliśmy, że coś jest naprawdę nie tak, że nie jest to zwykły przybój. Zobaczyliśmy, że część jachtów podnosi kotwice i ucieka z zatoki. W tym samym czasie ujrzeliśmy górę wody zbliżającą się od strony morza w naszym kierunku. Była tak duża, że zakryła na moment jachty stojące dalej od brzegu - pisała w internetowym, liście do przyjaciół.

- Dołączyliśmy do innych jachtów dryfujących parę mil od brzegu. Już wtedy wiedzieliśmy, że nie ma dokąd płynąć i jedynie morze zdawało się w tej chwili bezpieczne. Dawało schronienie, a my czuliśmy się jak na Arce Noego - wspominała chwile grozy. Najstarszy na łajbie, konstruktor Karolki, Roman Kocęba dziś, już wyraźnie rozluźniony, wyjaśnia: - Po prostu, trochę trzeba się na tym wszystkim znać. Fala wyrządza największe szkody w momencie, gdy zaczyna się wypływać. Na pewnej głębokości nic już nam nie groziło. Mieliśmy pod sobą siedem, a potem nawet 14 metrów. Tragedia groziłaby nam wtedy, gdyby było to zero - tłumaczy.

Chociaż nikomu z załogi Karolki, ani samej łajbie nic się nie stało, tsunami pokrzyżowało im szlak i czas podróży. - Mieliśmy wyruszać dalej zaraz po Nowym Roku i płynąć w kierunku Sri Lanki i Malediw. Ruszamy dopiero w sobotę i płyniemy 2800 mil do Omanu - mówi Kocęba. Przed nimi kolejne 25 do 30 dni rejsu.

Piekło w raju

W podobnych, a jednak zupełnie różnych okolicznościach z żywiołem zetknęła się wrocławianka Aleksandra Pieciulko. 21 grudnia, podobnie jak ostatnie trzy lata z rzędu, przybyła z narzeczonym, by święta spędzić na maleńkiej - zaledwie kilkaset metrów wszerz i wzdłuż - wysepce Raila Beach. - To, że nic nam się nie stało to czysty przypadek. Zwykle wstawaliśmy o ósmej rano, bo narzeczony codziennie biegał. Ale tego feralnego dnia postanowiliśmy pospać dłużej. Kiedy szliśmy w kierunku plaży, usłyszeliśmy przeraźliwy pisk. Potem zobaczyliśmy ogromną falę. Okazało się, że były nawet dwie, z obu stron wyspy. To było piękne i przerażające zarazem. Ludzie zamarli wpatrując się w nadciągającą wodę. Zrobiło się przeraźliwie cicho - opowiada pani Aleksandra.

Pierwsze, co przyszło jej do głowy – choć nie wiedziała jeszcze, czego właściwie była świadkiem – to zadzwonić do mamy i przekazać, że u niej wszystko w porządku. Dlatego rodzina nikogo nie alarmowała. Wraz z nią i narzeczonym, święta na wyspie spędzało jeszcze około 1000 osób, wśród nich co najmniej dwójka Polaków. - Przy basenie był mężczyzna z dzieckiem o imieniu Grześ. Po ataku tsunami już ich nie widzieliśmy, nie wiem, co się z nimi stało - kontynuuje opowieść.

Po świętach mieli przenieść się z Raila Beach na wysepkę Pipi Island. Tam mieli wykupiony pięciogwiazdkowy hotel. Pipi Island już nie istnieje. Całkowicie pokryła ją woda. Z Raila Beach wydostali się dopiero 30 grudnia. Sylwestra spędzili w kurorcie Ao Nang, choć o tradycyjnym tajskim kilkugodzinnym strzelaniu petardami nie mogło być mowy. W całej Tajlandii trwała żałoba narodowa. - Na plażę, gdzie zwykle wita się Nowy Rok przychodziły wprawdzie tłumy, ale jedynie po to by palić świeczki. Było tak cicho... - wspomina Aleksandra Pieciulko.

Pomoc? Jaka pomoc?

Kilka pierwszych dni po świętach było prawdziwym egzaminem nie tylko dla polskich turystów wypoczywających w Azji, ale i dla polskich służb konsularnych i Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Kiedy w dwa dni od ataku tsunami zadzwonili do nas zaniepokojeni rodzice Jacka Królikowskiego, rozpoczęliśmy poszukiwania załogi Karolki. Złożyliśmy oficjalne polecenie poszukiwania żeglarzy, jednak jeszcze tego samego dnia udało nam się z nimi skontaktować. Pan Jacek, który odebrał telefon, był zaskoczony, że ktoś w ogóle rzekomo ich szuka. Niemożnością było skontaktowanie się z polską ambasadą w Bangkoku. Nie miało to zresztą większego sensu, bo i ambasador, i konsul byli już na zrujnowanej wyspie Phuket. Dobrych wspomnień nie ma również pani Aleksandra: - Postawa MSZ to prawdziwy śmiech na sali. Nasz jedyny kontakt to sms, który otrzymaliśmy 28 grudnia, informujący jedynie, że do końca dnia możemy wysyłać sms-y za darmo - mówi polska turystka. Dzień przed sylwestrem przyszła kolejna wiadomość: "Cieszymy się, że państwo
żyją. W razie problemów proszę dzwonić na bezpłatny numer." Numer nie działał – mówi z nieukrywaną ironią. Piątka wrocławian, która przeżyła piekło tsunami na Tajlandii, nie zna się. Jedyne co ich łączy to doświadczenie grozy sił natury i nieprawdopdoobnego szczęścia. Oni przeżyli. Śmierć poniosło prawdopodobnie 200 tysięcy ludzi. Prawdziwej liczby ofiar nie poznamy nigdy.

Jacek Harłukowicz

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)