"Obrońcy życia stali się obrońcami państwa świeckiego?"
"Ryzykiem są rekiny, a nie jakieś tam rewolucje w Kairze" - zdanie jednego z ledwie kilkunastu turystów lecących wczoraj do Kairu najlepiej chyba podsumowuje główne obszary polskiego zainteresowania rewolucją nad Nilem. Jechać na Last Minute czy nie jechać - oto jest pytanie na pierwszą stronę. Niemal tak ważne jak to, czy ropa pójdzie w górę, albo czy spuszczeni z łańcucha islamiści zaczną wyrzynać chrześcijan. Ta ostatnia kwestia najbardziej boli blogerów z prawicowych portali. Bo Bractwem Muzułmańskim straszy nas głównie nasze lokalne bractwo... katolickie. Czyżby nasi obrońcy życia (i dzieci, przed "homolobby") przeszli na pozycje obrony państwa świeckiego? - zastanawia się Michał Sutowski w Wirtualnej Polsce.
Wyszydzanie tabloidów i katolickich fundamentalistów byłoby mało oryginalne i dość jałowe - gdyby nie to, że ich troska przede wszystkim o turystów i mniejszość koptyjską wiele mówi o naszym (polskim, zachodnim...) stosunku do Arabów. Abstrahując od faktu, że polscy turyści siedzą zazwyczaj w bezpiecznych hotelach, a większość chrześcijan bierze aktywny udział w masowych protestach przeciwko rzekomo chroniącej ich dyktaturze.
Alternatywy: "świecki zamordyzm albo demokratyczny islamizm" sami Egipcjanie już nie akceptują - wielu zachodnich komentatorów wciąż tak, na czele z Tonym Blairem. Człowiek, który nie bał się wysłać wojsk do Iraku, by krzewić tam "demokrację", w pełni akceptuje retorykę dyktatora Egiptu, gdy mówi, że państwu grozi "reakcyjna forma religijnej autokracji". Przesłanie Mubaraka brzmi właśnie tak: mam swoje wady, ale nie jestem fanatykiem. Zachód kupuje tą opowieść od dziesięcioleci - w końcu priorytetem jest stabilność regionu (czyt. bezpieczeństwo Izraela), otwartość na turystów i przede wszystkim - "otwarta" (na zagraniczne inwestycje) polityka gospodarcza.
Dowcip polega na tym, że to właśnie rynkowe reformy i prywatyzacja części sektora państwowego doprowadziły Egipt na skraj wrzenia. Choć wcale nie dlatego, że jak twierdzili co naiwniejsi liberałowie, rozwój kapitalizmu przynosi z czasem demokrację. Strukturalne przyczyny wybuchu narastały od wielu lat - wydarzenia w Tunezji były jedynie iskrą, rzuconą na zapalny grunt.
W Egipcie dramatycznie rosną społeczne nierówności. Niemal od zawsze były one znaczne, ale w ostatnich latach doszły nowe czynniki niezadowolenia. Wyrosło liczne, młode pokolenie dobrze wykształconych i zorientowanych w świecie ludzi, którzy nie mają szans zrealizować swoich aspiracji. W ostatnich latach rozwarstwienie nie tylko narosło, ale i stało się widoczne - gwałtowny przyrost majątku wąskich elit sprzyjał powstaniu zamożnych gett i enklaw dobrobytu, podczas gdy wcześniej bogaci, biedni i nieliczna klasa średnia żyli mniej więcej w tych samych miejscach. Reżim Mubaraka oskarżany jest przede wszystkim o to, że - faworyzując wielki biznes kosztem pracowników - pozwolił wytworzyć ogromne bogactwo na szczytach, które jakoś nie chciało spłynąć ("trickle down") do reszty społeczeństwa.
Realne problemy społeczne, dotykające całych warstw i pokoleń, nie miały szans na artykulację przy autorytarnym i do cna skorumpowanym reżimie. Głosem społeczeństwa stali się młodzi ludzie, przy pomocy Facebooka i Twittera ściągając pierwsze tysiące na demonstrację. I choć - na szczęście - dołączyli do nich mniej i bardziej czcigodni starcy, to młodsze pokolenie ma wciąż ogromny wpływ na nieformalną grupę liderów opozycji skupioną wokół Mohammeda El Baradei.
Bractwo Muzułmańskie - ideologicznie mniej radykalne od Hamasu, o talibach nie wspominając - jest istotną siłą społeczną, ale akurat masowe protesty "przespało". Do opozycyjnej koalicji (studentów, związkowców, prawników, intelektualistów, nacjonalistów, islamistów...) przyłączając się stosunkowo późno. Demonstracje mają charakter przede wszystkim świecki - na Allaha częściej powołują się w przemówieniach dowódcy armii. Charakterystyczny był obrazek z głównego wydania naszych Wiadomości - do południowej modlitwy na Placu Wolności uklęknęła zaledwie część demonstrantów; jedni drugim nie przeszkadzali. Rewolucja młodych nie jest już - tak jak w 1979 roku w Iranie - rewolucją islamskich radykałów.
Czy fundamentalizm islamski nie stanowi zatem żadnego zagrożenia? Stanowi - o lekcji Iranu warto pamiętać. Bo właśnie tam - poprzez zamach stanu, a następnie bandyckie rządy proamerykańskiego szacha - stłamszono demokratyczne i społeczne roszczenia społeczeństwa, które w oczach sfrustrowanych ludzi zaczęli ucieleśniać ajatollahowie. Zagrożenie islamskim backlashem istnieje - ale rację ma raczej Slavoj Žižek niż różnej maści konserwatyści. To nie demokracja wyniesie radykałów do władzy, ale jej brak. Jeśli nie powiedzie się świecki Marsz Milionów, jeśli transformacja okaże się nazbyt "stabilna" - tzn. nic się po odejściu Mubaraka nie zmieni - wówczas powinniśmy spodziewać się intifady (arabskiego buntu, rebelii).
George W. Bush stwierdził kiedyś, że wierzy w demokrację w krajach arabskich. Może ten jeden raz warto wziąć jego słowa na poważnie?
Michał Sutowski specjalnie dla Wirtualnej Polski