Historia"'O Jezu, to się zaczęło!'- krzyknął ubek, który przyszedł po mnie". Grzegorz Chrystowski i Zbigniew Sarata wspominają stan wojenny i internowanie na Białołęce

"'O Jezu, to się zaczęło!'- krzyknął ubek, który przyszedł po mnie". Grzegorz Chrystowski i Zbigniew Sarata wspominają stan wojenny i internowanie na Białołęce

Gdy przyszli po nich 12 i 13 grudnia, Grzegorz Chrystowski i Zbigniew Sarata mieli po 30 lat. - W drodze do baraków widziałem szpaler zomowców - przygotowanych do "ścieżki zdrowia" - i bramę, za którą nie wiadomo, co się kryło. Jeżeli Sybir - to pół biedy. Nie było gdzie uciekać - mówi WP Sarata. - Weteran kampanii wrześniowej pierwszy powiedział za kratami: "Orła WRON-a nie pokona" - przypomina Chrystowski.

"'O Jezu, to się zaczęło!'- krzyknął ubek, który przyszedł po mnie". Grzegorz Chrystowski i Zbigniew Sarata wspominają stan wojenny i internowanie na Białołęce
Źródło zdjęć: © Agencja Forum/Jan Dworak

Gdy przyszli po nich 12 i 13 grudnia, Grzegorz Chrystowski i Zbigniew Sarata mieli po 30 lat. - W drodze do baraków widziałem szpaler zomowców - przygotowanych do „ścieżki zdrowia” - i bramę, za którą nie wiadomo, co się kryło. Jeżeli Sybir - to pół biedy. Nie było gdzie uciekać - mówi WP Sarata. - Weteran kampanii wrześniowej pierwszy powiedział za kratami: „Orła WRON-a nie pokona” - przypomina Chrystowski.

Adam Przegaliński: Jak to się stało, że zaczęliście panowie działać w „Solidarności”?
Zbigniew Sarata: W moim przypadku było to dość naturalne, bo od 1978 r. działałem w opozycji i dwa lata później razem z Zofią i Zbigniewem Romaszewskimi trafiłem do Biura Interwencji KSS „KOR” w regionie Mazowsze. Z żoną należeliśmy do redakcji niezależnego pisma „Robotnik”. Zajmowałem się kolportażem wydawnictw bezdebitowych. W kwietniu 80 r. zrobiłem jednoosobowy strajk w Polskiej Agencji Prasowej, za co zostałem zwolniony z pracy.
Grzegorz Chrystowski: Ja byłem założycielem pierwszego koła „Solidarności” w Rządowym Centrum Informatycznym Cenplan, Komisji Planowania przy Radzie Ministrów. Do związku należało ponad 50% pracowników. Uważali nas za piątą kolumnę. To była dobrze zorganizowana grupa młodych ludzi, która działała przez cały okres „Solidarności” do stanu wojennego.

Czuliście, że coś się zbliża przed 13 grudnia?

ZS: No, kroiło się coś z okazji kryzysu bydgoskiego. Kilka dni przed stanem wojennym został spacyfikowany strajk w szkole pożarniczej na Marymoncie w Warszawie. Bardzo sprawnie zostało to przeprowadzone, z użyciem helikopterów, prawie jak akcja „GROM”, obserwowałem to akurat z mieszkania rodziców. Podsłuchiwałem wtedy rozmowy milicjantów, miałem do tego sprzęt.

Białołęka 08.1982, Grzegorz Chrystowski, działacz NSZZ fot. Agencja Forum/Michał Bukojemski

Jak wspominacie sam moment zatrzymania w nocy 13 grudnia?
ZS: Nie było żadnego pałowania. Przyszło trzech, jeden po cywilnemu, dwóch milicjantów w mundurach. Ubek był nawet uprzejmy, pokazał legitymację, chciałem mu wyrwać, ale przytrzymał ją, wyuczonym ruchem kciukiem zasłonił swoje nazwisko. Nie wyważyli drzwi, pokazali tylko łom przez judasza. Wpuściłem, myślałem, że to jakaś akcja na 48 godzin zatrzymania. Chciałem do Jacka Kuronia zadzwonić, ale telefon nie działał. Ubrałem się ciepło, wziąłem wydruk programu, który akurat poprawiałem (jestem informatykiem). Myślałem, że na ulicy z automatu zadzwonię, ale ubek powiedział spokojnie: „nie, ten też jest zepsuty”. Razem z żoną wzięli nas do nyski, na Żytnią. Olę zawieźli potem do więzienia kobiecego na Olszynce Grochowskiej, ja wylądowałem na Białołęce.

GC: Do mnie przyszli przed północą, akurat z żoną i dzieckiem położyliśmy się spać. Walenie w drzwi, „otwierać, milicja!”. – Przyjdźcie o szóstej rano – mówię. „To wyważymy drzwi”. – A co wy, bandyci jesteście?! – mówię. Przez szparę pokazują milicyjną czapkę. Jak znów pogrozili, to wpuściłem. Ubek i dwóch milicjantów. Jeden cały czas trzymał rękę w kieszeni, jakby sugerował, że ma broń. Powiedziałem, że idę na piętro się ubrać. „Tylko bez numerów” – usłyszałem. Miałem moment wahania, czy drabinką nie dać dyla na dach, ale szybko przyszło opamiętanie i strach, że zrobią coś rodzinie. Pokazali mi trzy dokumenty: jeden o doprowadzeniu, internowaniu (sami nie rozumieli, o co chodzi) i tymczasowym aresztowaniu. Nie wiedzieli, kogo zatrzymują, od jednego zalatywało starym alkoholem. Pojechałem z nimi na Wilczą. Na korytarzu komendy pytam Janka Lityńskiego: „co się dzieje?”. – Ogłosili stan wojenny – odpowiada, a ubek, który mnie prowadził na to: „O Jezu, to się zaczęło!”. Ci, co nas zatrzym

pojęcia, co to za akcja, wykonywali tylko rozkazy. Na Wilczej spisali nasze dane i budą-więźniarką zawieźli nas, z dwudziestu mężczyzn, na Białołękę. Byliśmy tam jako pierwsi internowani, wśród nas byli uczestnicy trwającego Kongresu Kultury Polskiej, pisarze.

Baliście się, że zaraz was rozwalą?

GC: Nie, że rozwalą, ale jak cię nagle zabierają, zawsze jest obawa. Choć pamiętam, że wtedy miałem nastawienie „my reprezentujemy słuszną sprawę, to się wyprostuje, to jakaś chwilowa akcja, całe społeczeństwo jest za nami, damy im odpór”. Był co prawda taki moment, jak jechaliśmy budą, to się obok brzozowego lasku przejeżdżało. I ktoś jęknął: „oj, brzozowy lasek”. Dalszych komentarzy nie było, ale zapanowała cisza.

Przywożą i co dalej?

GC: W bloku głównym więzienia spisali personalia, kazali oddać portfele, zegarki, sznurowadła. Zaprowadzili nas na wyższe piętro, korytarze były puste, przy ścianach stały rozwalone szyby, to je na szybko zabierali, żeby ktoś się nie pociął. Wsadzili nas do celi pięcioosobowej z trzema żelaznymi łóżkami, dwoma materacami, rozbitym oknem i brudnym kibelkiem „publicznym”, z zerwanymi zasłonkami. Było strasznie zimno, rzucili potwornie zakurzone koce. Pamiętam, że dostałem okropnej migreny.

ZS: W Białołęce kibel był przynajmniej ze spuszczaną wodą. Ja trafiłem do dwuosobowej celi, też miałem rozbite okno, hulał wiatr. Położyłem się na materacu i przykryłem kożuchem.

Trzymali was z kryminalistami?

GC: Nie, dużo później robili takie akcje… Następnego dnia, nad ranem zaczęliśmy robić raban, waliliśmy aluminiowymi wygiętymi michami w drzwi. No bo wiadomo, wrzucili ludzi do zimnych cel bez jedzenia i picia. Pamiętam, że z kołchoźników puszczali non stop przemówienie Jaruzelskiego.

ZS: Tam spędziliśmy jedną albo dwie noce. Potem wyłuskiwali nas po jednym z celi, pamiętam, jak przeprowadzili nas z głównego budynku więzienia do baraków, widziałem szpaler zomowców – przygotowanych do „ścieżki zdrowia” - i bramę, za którą nie wiadomo, co się kryło. Jeżeli Sybir – to pół biedy. Nie było gdzie uciekać. Ale jak dotarłem do celi, to się uspokoiłem. Tyle, że zaraz pojawił się inny problem: 12 chłopa na 20 metrach. Jak był posiłek i wszyscy siadali obok siebie na ławach po dwóch stronach stołu, to nie można było się ruszyć. Jak była kasza, było dobrze, ale dawali też „gulasz na cycach”, ja to tak nazwałem, czyli pokrojoną świńską skórę zalaną jakąś ohydną breją.

Wojciech Borowik, inny internowany, obecnie prezes Stowarzyszenia Wolnego Słowa też mówił, że w celach było ogromne zagęszczenie.

ZS: Tak, potem zrobiło się gęsto, ale nie było konfliktów. Na początku nie wypuszczali nas na spacerniak. Spaliśmy na trzypiętrowych pryczach. W barakach było ogrzewanie, pozalepiali okna. Żeby mieć jakąś intymność, wokół sedesu wieszało się koce. Spaliśmy na siennikach niezmienianych od lat, patrząc na metalowe drzwi – dla osób, które nigdy nie miały do czynienia z więzieniem, to nie było budujące doświadczenie.

Białołęka 22.08.1982. Msza dla internowanych w ośrodku internowania, odprawia ksiądz Jan Sikorski fot. Agencja Forum/Michał Bukojemski

GC: Wśród internowanych byli też ludzie starsi, niezwiązani z „Solidarnością”, tylko z wcześniejszą opozycją. Pamiętam działacza ROPCiO i KPN, Skuzę – to był przecież weteran 39 r.! Bardzo odporny człowiek, przeżył obóz koncentracyjny, więzienie stalinowskie. I on pierwszy powiedział: „Orła WRON-a nie pokona” (Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego, która wprowadziła stan wojenny – przyp. red.). Taką prostą socjotechniką wszystkim humor od razu poprawił. Byli w celi różni ludzie. Pisarze Andrzej Kijowski i Roman Zimand. Był też członek zarządu Solidarności z zakładów Nowotko, inwalida bez nogi, ojciec czworga dzieci. Henry Bąk, więzień stalinowski, późniejszy wicemarszałek Sejmu. (Skuza i Bąk mieli niewykonane stalinowskie wyroki śmierci, tzw. KaeSy ). A obok, przez ścianę siedział słynny dowódca partyzancki i bohater AK z Gór Świętokrzyskich 67-letni Antoni Heda – miał szereg KaeSów. Komendant więzienia zwracał się do niego „komendancie”, za co zresztą, jak głosiła plotka, został zwolniony.

Ze Skuzą wiąże się anegdota. W grudniu 81 r. zjawili się z wizytą przedstawiciele PCK, którzy zapoznawali się z sytuacją w Białołęce. Ich zainteresowanie miało być takim fartuszkiem praworządności i moralności dla ekipy Jaruzelskiego. Gdy wizytowali celę, zwrócili uwagę na chudego, kościstego Skuzę. I mówią do niego ze zdziwieniem: „i pan został tu zamknięty?". Na co Skuza (więzień Mauthausen, Rakowieckiej i Wronek): "tak zamykał mnie Hitler, potem Stalin, a teraz Jaruzelski". Jak to usłyszeli, to uciekli z celi.

Jak zachowywali się strażnicy?
GC:Oddziałowi zamykali oczy. To było związane z wizytą PCK i otwarciem cel, kiedy wpuszczono do baraków księży – Sikorskiego i Dembowskiego - tuż przed wigilią. Oni po cichu przekazywali korespondencję i zapewniali kontakt ze światem. Wynegocjowali pierwszą mszę wspólną na korytarzu. Wreszcie mogliśmy zobaczyć, ilu nas jest w tym baraku. Natychmiast powstały listy internowanych. To był wzruszający moment. Gruchnęła pieśń „Boże coś Polskę, Ojczyznę wolną racz nam oddać Panie”, oddziałowi stali bez czapek, to do nich też docierało. Maciej Zembaty napisał aktualne słowa do kolędy „Bóg się rodzi”.

Jak wyglądał dzień w więzieniu? Co można było robić, żeby nie zwariować?

ZS: Na początku można było tylko w ścianę patrzeć. Potem pojawiły się książki, więzienne albo od rodziny (klawisze kartkowali książki, sprawdzali, czy nie ma grypsów). Telewizji na świetlicy się nie oglądało, bo kable od telewizora były bardziej potrzebne w celi do podgrzewania wody na herbatę. Dla mnie najgorsza była nuda. Próbowałem pisać „na sucho” programy komputerowe, jakieś zawody sportowe się organizowało na spacerniaku, wydłubywałem „solidarnościowe” pieczątki. Papier, flamastry i pieczątki chowaliśmy pod podłogą. Raz załapałem się na głodówkę. Zadeklarowałem tydzień i wytrzymałem bez problemów. Lepszy ode mnie był Maciek Kuroń. Głodował dwa tygodnie. Siedząc we dwóch wykorzystaliśmy czas na lekturę. Ja przeczytałem Nowy Testament i parę ksiąg Starego.

A przesłuchania?

GC: SB jeszcze przed świętami zaczęło próbować łamać więźniów. Zapraszali na rozmowy. Obiecywali zwolnienie za tzw. bycie grzecznym, czyli wycofanie się z „Solidarności” i podpisanie lojalki. Doświadczeni opozycjoniści od razu ostrzegali przed chodzeniem na takie spotkania. Ja poszedłem, jeszcze się „Wujek” wtedy bronił (strajk w kopalni „Wujek” – podczas jego pacyfikacji wojsko zastrzeliło dziewięciu górników – przyp. red.). Dwóch panów się przedstawiło pewnie cudzymi nazwiskami i mówili, że oni tu przyszli robić „selekcję” (śmiech). Oczywiście chcieli, żeby podpisać „lojala”. Powiedziałem im, że nie ma o czym gadać. Nie można się było wycofać z czegoś, w co się wierzyło.

Załęże k. Rzeszowa, 09.1982. Bolko Skowron przyozdabia swoja celę fot. Agencja Forum/Michał Bukojemski

ZS:Ja też poszedłem na rozmowę z ubecją. Wtedy jeszcze nie obowiązywał środowiskowy zakaz. Panowie poprosili, żebym podpisał „lojala”. Udając idiotę – co zawsze wykonywałem perfekcyjnie – zapytałem, po co mam podpisywać. Panowie cierpliwie mi tłumaczyli, że gdybym ponownie wstąpił na drogę nieprawości i knuł przeciwko władzy ludowej, to wtedy wyciągną taki papier w sądzie i będę się miał z pyszna. Zapytałem jeszcze raz: „to w takim razie, po co mam podpisywać”. Wreszcie dotarło do nich, że robię ich w balona i tym sposobem miałem święty spokój.

Ktoś poszedł na układ?

GC: Niektóre osoby wychodziły na wolność, a nawet mogły wyjechać za granicę z takich czy innych powodów. Można się domyślać, że część z nich podpisała jakieś zobowiązanie, ale większość internowanych odmawiała. Budynek, do którego SB zapraszała na rozmowy, nazywaliśmy ambasadą. My nie byliśmy zastraszeni i powtarzaliśmy sobie: „Zima wasza, wiosna nasza”. Aczkolwiek, jak wpisali nas sobie na listę do usunięcia z Polski, to przy podaniach o paszport nawet dla małych dzieci w 1983 roku stawiali warunek: damy paszport, ale tylko w jedną stronę.

Nad klawiszami oddziałowymi byli komendanci-wychowawcy, którzy mogli nas ukarać np. brakiem zezwolenia na widzenie z rodziną. Myśmy usiłowali cały czas poszerzać nasz obszar wolności. A to wydłużyliśmy spacerniak, a to chcieliśmy dłużej pobyć na świetlicy. Wspólnie z okien odmawialiśmy modlitwę Anioł Pański. Strażnicy tępili te modlitwy, za to też zabierali widzenie. Moja matka kiedyś na widzeniu mi powiedziała: „Pan wychowawca mówi, że się źle zachowujesz” (śmiech).

ZS: Kiedyś podczas mszy doszło do kipiszu, czyli przeszukania celi. Pamiętam, że widziałem przez okno, jak ksiądz Sikorski powiewając sutanną poleciał do komendanta w „ambasadzie” i zrobił mu awanturę.

Wiedzieliście, co się dzieje za tym pięciometrowym murem więzienia?

GC: Informacje krążyły. Czasami udało się przemycić radio, które strażnicy zazwyczaj potem zabierali. Po celach krążyły wewnętrzne gazetki - ktoś wysłuchał informacji Radia Wolna Europa, spisał na kartce i puścił dalej. Ktoś przychodził z widzenia z rodziną, to przekazywał informacje, co się dzieje za murami. Rodziny zaczęły się jednoczyć, pomagać sobie nawzajem.

Internowani przebili się przez ściany cel, co skrzętnie napiętnowała telewizja rządowa, Załęże k. Rzeszowa fot. Agencja Forum/Michał Bukojemski

ZS: Po dwóch tygodniach od 13 grudnia mojej mamie udało się dostać pierwsze widzenie. Przed każdym widzeniem organizowała trudne do zdobycia frykasy. Potem godzinami czekała pod więzienną bramą. Rodziny miały duże wsparcie ze strony Komitetu Prymasowskiego. Wolontariusze jeździli po domach, dostarczali paczki do więzienia i wtedy mieliśmy sporo jedzenia. Przywozili też proszki do prania z zagranicy, ale my je oddawaliśmy rodzinom, bo w pudełkach z proszkiem przemycaliśmy korespondencję. Nie wszystko mogło dotrzeć do więźniów, bo strażnicy przy wejściu też robili kipisz, ale kobiety też miały swoje sposoby, żeby pod spódnicą przemycić np. jakąś kiełbasę. Zdarzało się, że klawisz zarekwirował wódkę przemyconą przez więźnia, bo strażnicy sobie urządzali upojne imprezy na wyższym piętrze. Pamiętam, jak klawisz podczas kipiszu, pokazując na słoik z przezroczystą cieczą powiedział oburzony do więźnia: „przecież to wódka!”, a tamten: „niemożliwe!”, odkręca wieczko i szybko do ust (śmiech). Dookoła baraku biegał
pies strażników, rzucaliśmy mu kiełbasę, to potem przybiegał do nas, jak wołaliśmy na niego Kiszczak.

GC: Na początku, zanim przyszła pomoc od rodzin, Kościoła i zakładów – wszystkiego brakowało. Brakowało też papieru toaletowego – każdego papieru, nawet gazet. Walę w drzwi celi, otwiera oddziałowy. "Panie oddziałowy, papier do kibla potrzebny". Odpowiedź: "Nie ma". "A gazeta?" - pytam. "Też nie ma". "Jak się wojnę z narodem rozpoczyna, to przynajmniej papier do d... trzeba mieć" - warczę wściekły. Trzask zamykanych drzwi. Na to Andrzej Kijowski: "Poczekaj Grzegorz, tę scenkę zapiszę".

Nie powiedzieli wam, ile będziecie siedzieć?

GC: Nie, to był jeden z elementów psychologicznego oddziaływania na nas i na nasze środowisko, element targów - ubeckie gry.

Byli tam działacze "S" o znanych nazwiskach?
ZS: Na mszy spotykałem Henryka Wujca, Andrzeja Gwiazdę. Na spacerniaku mogłem pogadać z Jackiem Kuroniem, który miał sąsiedni wybieg (to było w głównym więzieniu, gdzie trafiłem na tydzień kabaryny (odosobnienia))
. W innej celi, do której też trafiłem, był Jan Dworak. Tydzień siedziałem w celi z Geremkiem. Potem go wywieźli. Będę pamiętał jego wielką kulturę do końca życia. Poza barakami, w budynku głównym byli działacze "S" ma szczeblu krajowym i m.in. bard Jan Kelus.

Geremek wierzył, że ten system niedługo upadnie?

ZS: Mówił, że musimy wytrwać, że to się kiedyś skończy. Ale wtedy nikt w Polsce nie wieszczył upadku Związku Radzieckiego. Raczej dominował strach, że „Ruskie wejdą”.

GC: I szok, że stan wojenny mógł zostać wprowadzony polskimi rękami.

Białołęka nie była waszym jedynym miejscem internowania.

ZS: Niektórych internowanych zwolniono. Ale były też „dowózki” np. protestujących 1 i 3 maja. Do mojej celi doszedł licealista Robert Kozak, złapany na drukowaniu szkolnej gazetki.

Załęże k.Rzeszowa, 27.09.1982. Wieczór w dniu zwycięstwa, oddział opanowany przez internowanych fot. Agencja Forum/Michał Bukojemski

ZS: Po naszym przyjeździe do Załęża w więzieniu zrobiło się luźniej. Ci „starzy” internowani mieli przedtem wielką swobodę i cele były zamykane dopiero na noc. Któryś ze „starych” wezwał klawisza i kiedy ten otworzył drzwi, wszyscy z celi wybiegli na korytarz, odebrali klawiszowi klucz i dawaj otwierać resztę cel. Ja akurat byłem na tym piętrze (chyba drugim), więc też zostałem oswobodzony. Wkrótce udało nam się dostać na wyższe piętro i aż na dach. Widok z dachu był niezwykle przyjemny, bo od 9 miesięcy większość z nas nie widziała horyzontu. Przedtem przestrzeń miała najwyżej kilkadziesiąt metrów na spacerniaku. Ponieważ pogoda dopisywała, chodziłem na ten dach często. Główne atrakcje rozgrywały się jednak przy kracie na klatce schodowej. Chcieliśmy uwolnić tych z dolnych pięter (czy może piętra). Nie pamiętam, dlaczego nie mogliśmy otworzyć zamka. Ktoś miał pod materacem brzeszczot, więc na zmianę zaczęliśmy piłować kratę.

No to od dołu nadeszła więzienna atanda (więzienne ZOMO) i dawaj nas pałkami po łapach tłuc. My wiadrami na nich wodę. Oni nie chcieli być gorsi i podłączyli wąż do hydrantu. Po chwili konsternacji wpadliśmy na pomysł, żeby ich wrzątkiem. Ale zanim na żyletkach zagotuje się kilkadziesiąt litrów wody, upłynęło trochę czasu. Po przerwie straż wycofała się na półpiętro, bo nie mieli ochoty sprawdzać na własnej skórze, jak czuli się w średniowieczu żołnierze atakujący fortece, bronione takim samym sposobem. Piłowanie kraty trwało więc w najlepsze.

Klawisz z dyżurki na to nie reagował. Koledzy z dołu, wyłuskując cegły, zdołali zrobić przejścia pomiędzy celami. Gorzej było z przebiciem ściany na korytarz. Mur był gruby. Jedna cela zdołała jednak wybić dwie cegły na wylot. I wtedy „klawiatura” się poddała. Sami otworzyli cele oraz klatkę schodową i naszej radości nie było końca.

Z tej całej historii utkwiło mi w pamięci ostatnie piętro. Było akurat w remoncie. Nie było położonej posadzki nad kanałem, w którym biegły przewody do podsłuchów. Największe wrażenie wywarł na mnie pokoik do przypinania pasami. Dźwiękoszczelne pomieszczenie z małym okienkiem, żeby klawisz mógł widzieć, czy delikwent jeszcze oddycha, czy ściśnięte płuca już przestały dostarczać tlen.

Czy byliście świadkami bicia więźniów?

GC: Jak przyjechaliśmy do Załęża, był strajk więźniów. Tam siedziało dużo Ślązaków, górników, internowanych z innych ośrodków. Też pamiętam porozbijane ściany cel. Potem przyjechała telewizja rządowa, żeby pokazać, jak internowani niszczą miejsce swojego pobytu (śmiech).

Zdarzało się, że prokurator stawiał niektórym internowanym akt oskarżenia. Przyjeżdżała milicja, żeby go zabrać. Żegnanie takiego delikwenta trwało bardzo długo i było honorowe. Robiliśmy szpaler, była sekcja muzyczna, w której m.in. świetnie grał, zdaje się na jakimś dętym instrumencie, późniejszy prezes trybunału Konstytucyjnego Jerzy Stępień. Za to później ciężko bito tych oskarżonych, milicja mściła się, że musiała na nich czekać. Tak pobito m.in. j Tadeusza Markiewicza, przewiezionego z Załęża na komendę w Krakowie.

Kiedy was wypuścili?

ZS: Moja matka wyprosiła u Kiszczaka przepustkę i we wrześniu wyciągnęła mnie z pudła. Trochę dziwnie się czułem. Ludzie też dziwnie patrzyli na moją więzienną koszulę. Spragniony normalnego widoku przez całą drogę PKS-em do Warszawy gapiłem się w okno. Oficjalnie z internowania zostałem zwolniony 3 listopada 82 r.

Miesiąc szybko minął, ale wracać do paki nie miałem ochoty. Rodzina Oli dzięki licznym znajomościom załatwiła mi miejsce w gdańskim szpitalu. Symulowałem zapalenie nerwu wzrokowego. Lekarze poinstruowali mnie, jakie mam mieć objawy. Tabletki, które miałem łykać oddawałem, bo z lekami było krucho. Za pobyt w szpitalu odwdzięczałem sie w naturze. Nie, nie w ten sposób. Płaciłem więziennymi znaczkami i kopertami.

W końcu jednak wyrzucili mnie ze szpitala. Wróciłem do Warszawy. Tutaj zastałem zawiadomienie, że przeniesiono mnie do więzienia w Piaskach po Kielcami i że mam się tam stawić. Oczywiście ani mi to było w głowie. Władza ludowa miała inne zmartwienia. Nawet mnie nie ścigali. Do powrotu do pudła próbował namówić mnie gen. Kiszczak. Kiedyś zadzwonił, a byliśmy akurat z Olą u moich rodziców. Ola mu naopowiadała, że będzie miał na sumieniu mój wzrok, bo z pewnością w więzieniu oślepnę. Generał pewnie czekał na jakiś pretekst, żeby ludzi zwalniać. Doczekał się pretekstu i wkrótce przyszło z Kielce zaświadczenie o zwolnieniu z internowania.

GC: W październiku zostałem wraz grupą internowanych przewieziony do więzienia w Piaskach – Kielce. Swobodne traktowanie z Załęża zostało prze SB ograniczone. (Trzeba pamiętać, że służba więzienna robiła to, co im SB kazała). Siedzieliśmy w celach po 2 osoby, ze mną był Jarek Kosiński – twardy gość, kontakty z innymi miałem tylko na spacerniaku. Było wówczas ok. 300 ostatnich internowanych w Polsce, nazywano nas „ekstremistami”. Raz wpadła atanda, zrobiła w celi demolkę, by nas upokorzyć dopuścili się brutalnych rewizji osobistych, rozbierali przy pomocy buta. Dostałem przepustkę, na 6 dni wypuścili mnie z więzienia. Nie wróciłem tam. W rocznicę rejestracji „Solidarności” – 10 listopada – trafiłem do szpitala, do sali przygotowanej dla ewentualnych ofiar demonstracji. Wielką pomoc, podejmując ryzyko, udzielili lekarze dr Marek Dąbrowski i dr Szczecińska ze szpitala wojewódzkiego w Warszawie. 6 grudnia, po roku odsiadki, zostałem oficjalnie zwolniony z internowania.

Po wyjściu z więzienia mogliście pracować?

GC: Ja dostałem „wilczy bilet”. Ale dzięki pomocy przyjaciół wylądowałem na UW. Z.S: Ja wykonywałem prace zlecone na politechnice. Przez kolegę załapałem się do firmy POLON, socjalistycznej instytucji, gdzie poza piciem herbaty nie było nic do roboty. W końcu poszedłem do firmy polonijnej.

Interesowaliście się swoimi teczkami w IPN?

ZS: Czekałem 4 czy 5 lat na swoją teczkę. Wywnioskowałem z niej, że ubecja nie miała rozeznania, co się dzieje w opozycji. Konfidentów było mało. Wyczytałem o „TW Annie”, starszej kobiecie, która już nie żyła. W 2004 r. otrzymałem status pokrzywdzonego.

GC: Moje akta zostały zniszczone w czerwcu 90 r. Nie drążyłem tematu przeszłości, uważałem, że nie czas latać z kijami, szukając zemsty. Uważałem, że społeczeństwo musi nauczyć się korzystać z wolności i własności, że trzeba pilnie reformować gospodarkę i działać w biznesie.
Połowa Polaków nie pamięta dziś dokładnej daty stanu wojennego, a 41 proc. uważa, że to była słuszna decyzja. Jak po latach oceniacie tamten okres?
ZS: Ja byłem dumny z tego, że dostąpiłem zaszczytu internowania.
GC: To był dla Polski czas stracony, typowa opresyjna decyzja reżimu, która miała złamać społeczeństwo, złapać je za twarz. Władza działała bezmyślnie, do 89 r. straciliśmy przez komunistów kolejne osiem lat. Zafundowali nam jedynie zapaść gospodarczą i represje. W 89 r. uważałem, że jesteśmy pierwszym pokoleniem, które zakończyło dopiero i wygrało II wojnę światową, bo naszym dziadkom ani rodzicom nie było dane cieszyć się zwycięstwem.

###Rozmawiał Adam Przegaliński

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)