O dylematach wyborcy i "klonach" w polityce - socjolog dla WP
Pogłębia postrzeganie polityki jako oderwanej od życia. Nie każdy ma szansę znaleźć się w polityce. Stąd wrażenie "klonów", wciąż tych samych twarzy, nawet jeśli są inne. Dotyczy to nawet młodych działaczy - są oni, w moim odczuciu, po prostu starzy duchem i powielają te same schematy – mówi, w wywiadzie dla Wirtualnej Polski, socjolog dr Anna Giza-Poleszczuk.
Dlaczego tak niechętnie chodzimy do wyborów? Nie jesteśmy jeszcze społeczeństwem demokratycznym. Nie umiemy korzystać z naszych praw? Czy też nie ufamy politykom i nie wierzymy, że kolejne wybory coś zmienią?
Dr Anna Giza-Poleszczuk: Do wyborów chodzimy wręcz coraz bardziej niechętnie - w każdych kolejnych frekwencja jest niższa. Jeszcze gorzej wyglądają wybory samorządowe - choć mogło by się wydawać, że sprawami lokalnymi powinniśmy się interesować bardziej, ponieważ bardziej bezpośrednio nas dotyczą. Ale Polska nie jest tu wcale wyjątkiem - poza Belgią i Luksemburgiem, gdzie głosowanie jest obowiązkowe, w całej Europie zaznacza się spadek frekwencji wyborczej. Więc raczej nie chodzi o to, że Polacy nie potrafią korzystać z demokratycznych uprawnień, czy że nie jesteśmy społeczeństwem demokratycznym. Odwróćmy więc pytanie - dlaczego mielibyśmy chodzić do wyborów?
Żeby zrealizować należne nam prawo? Ale w pojęciu prawa zawiera się idea pewnego rodzaju korzyści - korzystanie z praw zakłada "zyskanie czegoś", "osiągnięcie czegoś". Polacy nie dostrzegają takich korzyści, poza co najwyżej uniknięciem większego zła. I w związku z tym udział w wyborach traktują jako obowiązek, a nie prawo. A w pojęciu obowiązku zawiera się pewnego rodzaju emocjonalny bunt, walka wewnętrzna, poczucie przymusu, czy wręcz poczucie ofiary. Obowiązek to raczej mój koszt - to ja coś robię, bo tak trzeba; a korzyść odnosi ktoś inny (lub bliżej nieokreślony twór - Polska, społeczeństwo itp.). Wbrew pozorom, koszt pójścia do wyborów wcale nie jest mały - nie ogranicza się jedynie do poświęcenia jakiegoś czasu (i wysiłku fizycznego) na dojście do lokalu wyborczego. Trzeba podjąć wysiłek poszukiwania informacji o kandydatach (partiach), zapoznać się z programami wyborczymi, śledzić wywiady, chodzić na spotkania... Ludzie bowiem chcą podejmować decyzje świadomie i rozsądnie - a to kosztuje, tym
bardziej, że polityka jest po prostu i nudna, i "ezopowa": trzeba umieć rozszyfrowywać, o co naprawdę chodzi. A głosować tak ot, na wyczucie? To też pociąga ze sobą koszt - poczucie, że nie postąpiło się jak należy, lekki niesmak w stosunku do samego siebie... I po co to wszystko? Co będę z tego miał, poza poczuciem, że dopełniłem obowiązku?
Żeby więc spełnić obowiązek? To pewnie jest najczęstszy motyw, który jednak przesłania naprawdę ambiwalentne uczucia. W dodatku - proszę zwrócić uwagę na to słowo! - my głosy oddajemy. Nie mamy poczucia, że nasz głos jest swego rodzaju wartością, "akcją", którą inwestujemy po to, żeby mieć jakiś zysk; nasz głos jest oddawany bez nadziei na zwrot! Oczywiście, w idealnym świecie powinnam zainwestować swój głos w kandydata, który - jeśli wygra, wprowadzi taki program, który jest dla mnie korzystny: obniży podatki, zniesie akcyzę na olej opałowy...
I tu pewnie dochodzimy do sedna sprawy: w dzisiejszym świecie - nawet bardziej w krajach wysoko rozwiniętych niż w Polsce, tak naprawdę nie ma wiele pola manewru. Czy rządzą demokraci, czy republikanie, i tak "trzyma ich" na bardzo podobnym kursie nie tylko obowiązujący korpus praw, ale również - rzeczywistość. Stan faktyczny na ogół dyktuje takie warunki brzegowe, że rozsądna decyzja, licząca się z rzeczywistością i konsekwencjami, nie ma zabarwienia partyjnego.... Może dlatego walki polityczne coraz częściej ogniskują się wokół tematów zwanych potocznie "zastępczymi": nauczania teorii ewolucji na lekcjach biologii, dopuszczalności adopcji dla małżeństw homoseksualnych, czyli ogólnie - wokół wartości. I może dlatego kandydaci nie spełniają obietnic - bo szybko okazuje się, że nie ma takiej możliwości?
Tak czy inaczej, pogłębia to postrzeganie polityki jako oderwanej od życia i bardziej "castingu" niż zderzenia racji. I koło się zamyka.
Czy sondaże polityczne mówią o przyszłości, czy też ją kreują? Mało kto chce przecież oddać głos na kandydata na prezydenta, który się nie liczy w różnego rodzaju rankingach i sondażach.
- Oczywiście, że sondaże współkreują przyszłość, choć na pewno nie są czynnikiem najważniejszym ani jedynym. Pytanie, które mierzy preferencje wyborcze zadawane jest bowiem w wyraźnie sformułowanym założeniem: "gdyby wybory odbywały się jutro". Ale wybory nie odbywają się przecież jutro! Może, gdyby zadać pytanie: "pomijając wszystko inne, na którego kandydata na prezydenta najchętniej oddał(a)by Pani głos", wyniki byłyby inne? I wówczas i w "prawdziwych wyborach" wynik byłby nieco odmienny? Ale trudno wyobrazić sobie, jak byłoby bez sondaży - ludzie naprawdę chcą wiedzieć, jakie preferencje mają inni. Dotyczy to nawet dóbr konsumenckich - nieprzypadkowo w reklamach producenci czasem posługują się właśnie wynikami badań: "87% manicurzystek poleca swoim klientkom płyn do zmywania naczyń XX". Ważne jest jednak to, żeby sondaże były wszechstronne, a ich wyniki interpretowane w sposób pogłębiony i odpowiedzialny (a nie wykorzystywane tak, jak pijak korzysta z latarni - żeby się podeprzeć, a nie oświecić).
Wówczas pomogą nam wszystkim lepiej zrozumieć samych siebie. A na razie ich omawianie przypomina nastrojem reportaż z ringu, włącznie z tonem podniecenia, kiedy ktoś przewraca się na deski.
Dlaczego głosujemy wciąż na tych samych ludzi? Nie jesteśmy zadowoleni z polityki państwa, źle oceniamy polityków, ale wybieramy ich na kolejne kadencje.
- Ponieważ to są wciąż ci sami ludzie, nawet jeśli pojawiają się nowi. Tak, jak w każdej dziedzinie, w polityce obowiązują jakieś kryteria doboru oraz mechanizmy selekcji: nie każdy ma szanse znaleźć się w polityce. Stąd mamy wrażenie "klonów", wciąż tych samych twarzy - nawet jeśli są inne. Dotyczy to nawet, niestety, młodych działaczy - są oni, w moim odczuciu, po prostu starzy duchem i powielają te same schematy. Ale też i nie każdy chce znaleźć się w polityce: na ogół nikt nie chce! Polityka? Broń Boże! Trzymajmy się od niej z daleka! Pamiętam, jak dawno temu, w okresie schyłkowego Gomułki, siedziałam w pokoju z tatą, a z telewizora lała się czwarta godzina nudnego, beztreściowego, mechanicznego przemówienia. Powiedziałam wtedy coś w rodzaju: "jak ludzie w ogóle mogą tkwić w tej polityce? Przecież można zanudzić się na śmierć". A tata wtedy zapytał, czy to właśnie może nie jest przypadkiem dobry mechanizm odstraszający potencjalnych chętnych? Może taka publicznie pokazywana twarz polityki jest właśnie
specjalnie tak skonstruowana, żeby ludzi trzymać na dystans? Więc nie ma dopływu innych ludzi... A poza tym nowym ludziom trudno przebić się przez media - kto jest zainteresowany pokazywaniem nikomu nieznanych kandydatów? Więc obowiązuje zasada świętego Mateusza: znani będą jeszcze lepiej znani, a nieznani - jeszcze mniej znani.
Jaka jest nasz wiedza o polityce i politykach? Czy w pełni świadomi wrzucamy głos do urny?
- Właściwie, to jest nawet duża. Tyle tylko, że o tym nie wiemy... "polityka" została zmistyfikowana, uważa się ją za jakąś specjalną wiedzę tajemną, zakulisową; uważa się, że wymaga ona jakichś specyficznych kompetencji, choćby psychicznych - jak to głosi jeden z cudownych rysunków Andrzeja Mleczki, jak jesteś prezydentem, to budzisz się rano i wiesz, że nienawidzi cię kilka milionów ludzi... trzeba mieć mocne nerwy! Tymczasem - wystarczy zresztą przyjrzeć się posłom, polityka wcale takich kwalifikacji nie wymaga. Wszyscy jesteśmy politykami, jeśli rozumieć politykę (jak to ujął już Arystoteles) jako sztukę uzgadniania wspólnego celu. Kiedy negocjujesz z dziećmi posprzątanie pokoju - jesteś politykiem (i to wybitnym, jeśli ci się uda); kiedy starasz się przekonać kolegów z pracy do swojego pomysłu - też jesteś politykiem.
Może mistyfikowanie polityki jest kolejną strategią "trzymania na odległość"? To zaś powoduje, że absolutnie nie w pełni świadomie - i w pełni pozytywnie, "oddajemy głos".
W jakiej mierze nasze poglądy polityczne wynikają z naszego wieku, wykształcenia i statusu majątkowego?
- W zasadzie, nikt do końca nie wie, co to znaczy "poglądy polityczne". Któraś z agencji (bodaj CBOS) zadała kiedyś otwarte pytanie o to, jakie poglądy są "lewicowe", a jakie "prawicowe". Ludzie nie potrafili wskazać żadnych w zasadzie poglądów... Dopóki pojęcie "poglądów politycznych" będzie odnoszone wyłącznie do quasi-ideologicznych etykiet (lewica, prawica), to ludzie po prostu będą uważali, że nie mają poglądów politycznych - i że nie znają się na polityce.
Ale niezależnie od rozumienia "poglądów politycznych" zależą one w znacznym stopniu i od wieku, i od wykształcenia, i od poziomu dochodów. Jak to w polityce - punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Czasami spotykam się z opinią, że media sterują preferencjami wyborczymi. Czy to prawda?
- Na pewno nie jest tak, że media świadomie sterują wyborcami w jakąś stronę. Problem polega na tym, że cokolwiek się zrobi i powie; cokolwiek staje się wiedzą publiczną, ma wpływ na preferencje i zachowania ludzi. Rzeczy w tym, żeby zdawać sobie z tego sprawę.
Z socjolog dr Anną Gizą-Poleszczuk rozmawiała Sylwia Miszczak, Wirtualna Polska.