Norwescy urzędnicy mieli prawo zamknąć polską firmę. Przedsiębiorców broniła gmina i sąsiedzi
Norwescy urzędnicy mieli pełne prawo puścić z torbami początkujących polskich przedsiębiorców. Rozpoczynając inwestycję narobili zamieszania w urzędzie skarbowym, firmie energetycznej i nadzorze budowlanym. W gminie uznano jednak, że "robią więcej dobrego niż złego" i trzeba im pomóc.
Na północy Norwegii kupili zrujnowaną fabrykę przetworów z dorsza i zrobili w niej wzorcowy ośrodek wypoczynkowy. Tak zaczyna się historia dwóch polskich przedsiębiorców, którzy postawili na baczność urzędników norweskiej gminy Skjervoy.
Uprzejmie prosimy o wyjaśnienie, dlaczego wasza firma nie ma konta bankowego, przez które możemy rozliczyć podatek. Dlaczego czterokrotnie przekroczyliście limit wpłat gotówkowych, co jest poważnym naruszeniem przepisów podatkowych - tak mniej więcej brzmiało pismo z norweskiego urzędu skarbowego domagającego się wyjaśnień w sprawie inwestycji polskich przedsiębiorców. - Jak dotarło do mnie, co nawywijaliśmy to pomyślałem: koniec, idziemy do norweskiej ciupy - wspomina Artur Paszczak, współwłaściciel Lyngen Outdoor Center. Dziś już opowiada o przygodzie z uśmiechem na twarzy.
Bo z tym kontem to było tak: z lektury urzędowych poradników dwaj wspólnicy zrozumieli tyle, że aby zarejestrować firmę trzeba mieć konto bankowe. Jednocześnie, aby założyć konto bankowe trzeba mieć firmę. No i weź to załatw. Paszczak przyznaje, że rozpoczynając działalność w 2014 roku z radości działali trochę na wariackich papierach. Lyngen i wyspa Uloya mieści na końcu świata, gdzie nawet nie diabeł, lecz dorsze i orki mówią dobranoc. Kto by tu drobiazgowo pilnował formalności, najpierw trzeba przetrwać w surowym klimacie - wydawało się przedsiębiorcom.
Jednak norweski urząd podatkowy połapał się, że podany w formularzu rejestracyjnym numer konta bankowego to nie jest norweski numer konta. Tymczasem ośrodek już od tygodni płacił wszystkie rachunki w gotówce. - Miotałem się, nie wiedziałem jak z tego wybrnąć, aż w końcu nasz norweski sąsiad, pan Oysten poradził mi: chłopaki najlepiej powiedzcie prawdę, może zrozumieją - opowiada przedsiębiorca.
Spodziewając się surowej kary, wysłał szczere wyjaśnienie do urzędu. Nadeszła odpowiedź: Zatem nasze ustalenia się potwierdzają. Nie macie konta bankowego. Na razie nie będziemy was karać, macie prawo do pierwszego błędu. Prosimy zrobić porządek, za sześć miesięcy będzie kontrola - wynikało z urzędowego pisma.
Trwa ładowanie wpisu: facebook
Prawo do pierwszego błędu
To nie koniec perypetii. Nie posiadając wszystkich urzędowych zgód przedsiębiorcy przebudowali instalację elektryczną. Po kilku dniach na wyspie zjawił się wysłannik firmy energetycznej i nożycami przeciął kable. Kara, jaka groziła Polakom za uchybienie przekraczała 250 tys. zł. Kolejna afera wybuchła, kiedy gminny urzędnik ze zdjęć satelitarnych dopatrzył się, że rozpoczęto remont zrujnowanych zabudowań fabryki. Potencjalna kara po raz trzeci groziła upadkiem nowo utworzonej firmy.
Wreszcie sprawa spontanicznej działalności przedsiębiorców stanęła na forum rady gminy Skjervoy. Dodajmy, że informacje docierały do władz z opóźnieniem, ponieważ ośrodek znajduje się trzy godziny jazdy samochodem od reszty cywilizacji, a po drodze trzeba pokonać kawałek morza.
- Polacy inwestorami? Jedyni jakich znam malowali mi dom - dziwił się jeden z urzędników. Norwegom podobało się, że ośrodek ściąga do gminy zagranicznych turystów. Nie tylko wędkarzy, ale też narciarzy skiturowych, turystów górskich, miłośników obserwacji wielorybów i zorzy polarnej. Po dyskusji uznano, że choć samowola czyni wielkie zamieszanie, to "Polacy robią więcej dobrego, niż złego", ponadto "mają prawo do pierwszego błędu".
Norweski sen
Urzędnicy uzgodnili, że miejscowy elektryk już zgodnie z formalnościami przerobi instalację elektryczną. Szef lokalnej firmy budowlanej, odłoży na chwilę większe kontrakty i przeprowadzi remont zgodnie z przepisami. Firmie Polaków wyzaczono też czas do wyprowadzenia rozliczeń na prostą. - Rachunek za wszystkie usługi sięgał kilkuset tysięcy złotych. Do dziś nie zarobiliśmy na inwestycji złotówki. Wiem, że to wszystko brzmi jak bajka, ale czuję satysfakcję z samej możliwości pracy w tak przyjaznym miejscu - podsumowuje Paszczak. Dodaje, że od tamtej pory wzorowo prowadzi biznes i płaci wysokie podatki. Jego firma otrzymała dotację z budżetu gminy. Zainwestował w nią rządowy fundusz promujący innowacyjne przedsięwzięcia.
- Norwescy urzędnicy nie znają konstytucji biznesu, planu rozwoju przedsiębiorczości, dyskusji o wpisaniu do prawa zapisu o domniemaniu niewinności przedsiębiorcy. Jednak wiedzą, że jak pojawia się ktoś z pomysłem, to trzeba mu pomóc - mówi dalej Artur Paszczak. W Norwegii spędza tylko kilka miesięcy w roku, w pozostałym czasie prowadzi interesy w Polsce. U nas nigdy nie liczy na taryfę ulgową.