Noblistów jak psów
Absolwent Harvardu – to brzmi dumnie. Zarówno w CV jak i w nekrologu.
12.02.2007 | aktual.: 12.02.2007 11:21
Wobec Harvardu pozostałe uniwersytety amerykańskie muszą się czuć jak jeż w wyścigu z zającem: jakkolwiek by się wysilały, Harvard zawsze jest przed nimi. Trzy lata temu amerykańscy eksperci poszukiwali marki, która cieszy się na całym świecie największym zaufaniem. Niekwestionowanym zwycięzcą, który wyprzedził Microsoft czy Coca-Colę, okazał się Uniwersytet Harvarda.
Pewnego razu jesienią 2005 roku, gdy zebrani w auli goście czekali, aż przybędzie laureat Nagrody Nobla Amartya Sen, jeden z doktorantów, spytany, jak też mu się podoba na Harvardzie, odparł: Och, bardzo, tylko irytują mnie ci wszyscy nobliści. Laureat przybył pół godziny później, gdyż udzielał jeszcze wywiadu dla CNN. – Rozumiesz już teraz, co miałem na myśli? – syknął doktorant. A na pytanie, czy ma tu jakichś przyjaciół, odpowiedział: Przyjaciół? O takich trudno. Zbyt wielu tu przyszłych laureatów Nagrody Nobla.
Przeszłość w cenie
Intelektualistów z całego świata, nawet jeśli i tak nie prowadzą tu wykładów, ściąga się ze wszystkich kontynentów. Pewnego popołudnia między stypendystami i doktorantami wywiązała się niemal groteskowa rozmowa o tym, do której z żyjących legend należy udać się na wieczorną pielgrzymkę. W tym samym czasie wykłady mieli bowiem Tony Judt, Eric Hobsbawm, Ken Livingston, Richard Sennett, Haruki Murakami i Vaclav Klaus.
Wszystko to nie czyni jeszcze z Harvardu niepowtarzalnie atrakcyjnej marki. Uniwersytet wydaje milion dolarów rocznie na samą tylko ochronę prawną swojej nazwy. I ma powody: Manipal Institute of Technology reklamuje się, jakoby był Harvardem Indii. Pewien uniwersytet w Izraelu określa się mianem Harvard of Haredin, zaś ni mniej, ni więcej tylko 50 uczelni w Stanach Zjednoczonych uważa się za Harvard Zachodu, Północy czy też Południa. Nie wspominając już o przedsiębiorstwach, które ogłaszają się jako „Harvard wśród szkół dla treserów psów” (San Francisco Academy for Dog Trainers).
W samej tylko Japonii Harvard zarabia 30 mln dolarów rocznie na koszulkach, okularach przeciwsłonecznych i czapeczkach. Michael Chesler, który zajmuje się międzynarodowymi licencjami na uniwersyteckie gadżety, twierdzi, że w Azji ludzie kupują towary z logo Harvardu nie tylko dlatego, że postrzegają go jako uniwersytet należący do Ivy Leauge. – To więcej niż uniwersytet. To złoty standard przemysłu edukacyjnego. Od nazwy Harvard bije doskonałość.
Wystarczy, że zobaczymy, jak w szanowanym klubie uniwersyteckim Faculty Club, przy sąsiednim stoliku jeden z prorektorów opowiada kilkorgu słuchaczom coś na temat rozwoju produkcji, akceptacji rynku i obsługi klienta, a zrozumiemy, że ten uniwersytet jest zarządzany jak duże przedsiębiorstwo.
W Stanach Zjednoczonych ta marka dysponuje ponadto unikatowym argumentem przetargowym, któremu nikt nie może zaprzeczyć: swoją przeszłością. Ten uniwersytet jest starszy od samych Stanów. Zanim magnat kolejowy Lelan Stanford założył „swój” uniwersytet w Kalifornii, udał się w podróż do Harvardu i spytał ówczesnego dziekana Charlesa Elliota, co musi mieć naprawdę dobry uniwersytet. – 20 mln dolarów – usłyszał w odpowiedzi i odparł z zadowoleniem: To żaden problem. Elliot popatrzył tymczasem na zadbany kampus, gdzie prastare platany zrzucały swe liście, i dodał: Oraz sto lat tradycji. Ale ani bogactwo, ani przeszłość nie stanowią dla uniwersytetu największego powodu do dumy. To, co najważniejsze dla marki Harvard, nie jest na sprzedaż. Prawdziwy kapitał stanowi bowiem wierność. 600 ludzi troszczy się o absolwentów i nowych sponsorów. Uniwersytet rokrocznie organizuje spotkania dla byłych studentów, zaś na jesieni zaprasza na kilka dni rodziców studentów pierwszego semestru. Widok absolwentów, przechadzających
się z dumą po kampusie „swojego” uniwersytetu, robi wrażenie.
Pół roku temu absolwenci wydali nawet własny magazyn „02138”, nazwany tak od kodu pocztowego bostońskiej dzielnicy Cambridge, w której mieści się uczelnia. Pierwsze zdanie wstępu brzmi: „Jako absolwenci Harvardu mamy jeden i ten sam rodowód kulturowy”. To prawda. W USA lata spędzone na uniwersytecie odciskają się tak głęboko w biografii, że odgrywają rolę nawet po śmierci. Nierzadko w nekrologach zaznacza się, którego uniwersytetu absolwentem był zmarły. Uczestnicy spotkań po latach są nawet zdania, że uczelnia jest dla nich swoistego rodzaju domem. W tym kontekście do uniwersytetów z Ivy League pasuje również określenie Alma Mater; absolwenci stanowią jeden wielki klan, zaś ich hojne datki są – jak powiedział mediewista Morgan Powell – „duchowymi daninami dla karmiącej matki”.
Tym bardziej należałoby się dziwić, ile hałasu narobił w USA swoją nową książką dziennikarz Daniel Golden z „The Wall Street Journal”. W „The Price of Admission” (Cena dostępu) zaatakował selekcję kandydatów na największe uniwersytety, czyli Harvard, Princeton i Duke. Wszystkie one, zdaniem autora, w równym stopniu, co na oceny uczniów, patrzą na bogactwo i wpływy ich rodziców. Syn Ala Gore’a miał złe stopnie, ale znalazło się dlań miejsce na Uniwersytecie Harvarda. Natomiast pewien student azjatyckiego pochodzenia mimo wspaniałych wyników nie został przyjęty na żaden ze słynnych uniwersytetów, ponieważ nie stała za nim wpływowa rodzina.
Według Goldena w majętnych rodzinach studia na Harvardzie dziedziczy się jak stadninę koni, zaś poprzez przynależność do uniwersytetów zrzeszonych w Ivy League oligarchowie „utrwalają panowania swoich rodzin”. Książkę czyta się z zainteresowaniem, nasuwa się jednak pytanie, jak dalece naiwni są krytycy Goldena, że unoszą się takim oburzeniem na jego odkrycia. Ostatecznie marka Harvard czerpie znaczną część swego blasku właśnie z faktu, że studiują tu ludzie sprawujący władzę. Ostatnie badania przeprowadzone przez Century Foundation pokazują, że tylko trzy procent pierwszoroczniaków najsłynniejszych uniwersytetów pochodzi z biedniejszych warstw społeczeństwa, zaś 74 proc. należy do najbogatszych amerykańskich rodzin.
Być wszędzie
Fakt ten zdaje się oczywisty, kiedy przegląda się „02138”. Na pierwszych sześciu stronach reklamuje się Ralph Lauren, sprzedawca diamentów Lux Bond and Green, Bank of New York oraz Marquee Concierge, „światowej rangi sieć specjalistów od luksusowego stylu życia”. Na zdjęciu widać lokaja, który otwiera bądź zamyka żelazne drzwi luksusowego holu. W tekście okalającym obrazek podkreśla się, że przynależność do Marquee Concierge jest ściśle ograniczona. I dokładnie o to samo chodzi w „02138”, który chce pokazać, że absolwenci Uniwersytetu Harvarda tworzą oddzielną klasę.
W pierwszym wydaniu przedstawia się stu najbardziej wpływowych absolwentów. Ranking otwiera Bill Gates (w rzeczywistości Bill Gates przerwał studia matematyczne w 1975 roku i nie zrobił dyplomu, ale nadal figuruje na liście studentów – przyp. FORUM), towarzyszy mu Natalie Portman oraz Matt Damon, zamyka zaś George Bush senior. We wstępie napisano: „Dopiero podczas naszych badań zdaliśmy sobie sprawę, jak daleko sięgają wpływy Uniwersytetu Harvarda. Kiedy mówimy, że Harvard jest wszędzie, to mamy na myśli – dosłownie wszędzie”. W ten sposób „02138” pokazuje, co sprawia, że marka uczelni jest tak atrakcyjna dla jej konsumentów. Jest to obietnica przynależności do światowej oligarchii.
Alex Rühle